Spoglądając za okno trudno uwierzyć, że jeszcze kilka dni temu (dokładnie cztery) w koszulce z krótkim rękawkiem maszerowałem po tatrzańskiej grani...
Dziwny jest ten rok. Jestem w o tyle dobrej sytuacji, że mam blisko w Tatry i jednodniowy wypad mogę zaplanować z dnia na dzień. Jedynym warunkiem jest otrzymanie urlopu. Tym razem po pewnych perturbacjach to się udało. Zatem po uzyskaniu stosownego podpisu na wniosku urlopowym potwierdzam Andrzejowi, że jutrzejsze plany są jak najbardziej aktualne. To trzecia dekada września, wiec planujemy wyruszyć o 4 rano. Moja żona wykazuje się tradycyjnym zrozumieniem dla moich pasji, pomagając mi spakować niezbędne rzeczy w środę wieczorem. Chwała jej za to. Rano nie obyło się bez drobnych problemów z kluczami wiec zamiast o 4 wyjeżdżam 20 minut później. Zabieram po drodze Andrzeja i dalej w Taterki. Jazda o tej porze jest wręcz przyjemna. Szybko przemierzamy kolejne kilometry i docieramy do granicy w Chyżnem. Odcinek który ostatnio nas irytował ze względu na ruch wahadłowy został wreszcie oddany do eksploatacji. Powoli obserwujemy mocno zaskakujący wydawałoby się jeszcze klika lat temu stan rzeczy, że drogi po polskiej stronie granicy są w lepszym stanie jak te na Słowacji. Trasę do Zuberca znam na pamięć, zwalniamy tylko w każdym mieście do 50 km/h, bo Słowacy mają na tym punkcie hopla. Tuż po 7 jesteśmy już w Dolinie Rohackiej. Dojeżdżamy do parkingu płatnego, ale ostatecznie wycofujemy się i zostawiamy samochód przy pensjonacie kilkaset metrów wcześniej. Wszak 12 zetów piechotą nie chodzi. Pogoda jak na zamówienie. Od razu w oczy rzucają się Trzy Kopeczki, które przechodziliśmy ponad rok temu z Waldkiem.
Na rozwidleniu szlaków skręcamy w prawo, kierując się w stronę dobrze mi już znanej Banikowskiej Przełęczy. Idzie się bardzo przyjemnie. Szlak w początkowej fazie nie jest zbyt wymagający kondycyjnie. Docieramy do Rohackiego wodospadu.
Po wyjściu z lasu podziwiamy Osobitą.
To prawda, że jest jeden wyznaczony dzień w roku, w którym można wejść na ten piękny szczyt ?
Powyżej widok się rozszerza m.in. na Wołowiec, Kominiarski i Bobrowiec.
Zdecydowanie najbardziej męczący jest odcinek szlaku przed samą przełęczą. Zakosy pokonujemy żmudnie ale skutecznie i koło 11 stajemy na Banikowskiej Przełęczy (krok dostojny). To już te lata, że spieszyć się i nie wypada i za bardzo też nie można .
Mimo wszystko trzeba przyznać, że w tym dniu dosyć bezboleśnie przekroczyliśmy granicę dwóch tysięcy metrów.
Na Banikowskiej mam przyjemność być po raz trzeci.
Pięknie, całkiem ciepło i co najważniejsze wciąż bezchmurnie. Ludzi jest tak w sam raz. W pewnym momencie myślałem, że będziemy jedynymi Polakami na szlaku, ale w przekroju całej trasy spotkaliśmy może 6 – 8 osób z naszego kraju.
Po posiłku i wypiciu jedynego w tym dniu piwa rozpoczynamy najciekawszą część naszej wędrówki. Nie kierujemy się granią w stronę Banówki, lecz dokładnie w przeciwnym kierunku. Oto widok w stronę Pachoła, najwyższego szczytu który dane nam było tego dnia zdobyć (2167 m. n.p.m.).
i w stronę Spalonej – kolejny szczyt na naszej trasie.
Podejście na Pachoła jest męczące, ale wszelkie trudy wynagradza wspaniały widok ze szczytu. Widać stąd już dobrze Tatry Wysokie.
Ponuro wygląda stąd grań Banówki a niepozornie Przysłop Jałowiecki.
A to dalsza część naszej „powywijanej” trasy: Skrzyniarki, Salatyny i Brestowa.
O tym, że jednak jest to Grań Rohaczy - czyli szlak na którym występują pewne trudności techniczne przekonujemy się podczas zejścia z Pachoła. Łańcuchy na pewnym odcinku okazują się całkiem przydatne.
Co ciekawe tego „łańcuchowego” odcinka nie pamiętałem sprzed pięciu lat, kiedy to po raz pierwszy przechodziłem ten szlak z tym, że w przeciwnym kierunku.
Dalsza grań w stronę Spalonej wygląda bardzo zachęcająco...
Za nami strome (z tej strony) zbocza Pachoła.
Po drodze mijamy coraz więcej turystów. Ale nie ma tu przypadkowych ludzi. Każdy wie gdzie jest i po co. Ochoczo wykrzykują „ahoj” tudzież „dobri den”. Rohacka Grań jest wciąż bardzo popularna wśród Słowaków.
Po pokonaniu Spalonej docieramy do drugiego trudniejszego fragmentu trasy. Dość eksponowanego trawersu ścian Skrzyniarek. Te trudności nie są jakieś wielkie, ale to jedno z tych miejsc, gdzie trzeba już się skupić.
Grań Skrzyniarek jest chyba generalnie najtrudniejszym fragmentem całej naszej trasy. Tu i ówdzie turyści wydeptali ścieżki, które omijają bardziej eksponowane fragmenty, znaki wiodą jednak ściśle granią i właśnie w ten sposób staramy się tę trasę przechodzić. Zresztą podobne klimaty są w rejonie Trzech Kop, Banówki i właściwych Rohaczy.
A to Skrzyniarki od strony Salatyńskiej Przełęczy.
Teraz została już tylko walka z kondycyjnymi brakami. Podejście na Salatyn daje się mocno we znaki, zwłaszcza, że już trochę mamy w nogach. Cały czas poruszamy się na wysokości ok. 2000 m. n.p.m.
Z Salatyna widzimy ostatnie wybitne szczyty Tatr od strony zachodniej: Ostrą i Siwy Wierch.
Przed nami już tylko Brestowa.
z której widok jest całkiem obszerny
Zejście z Brestowej jest już trochę upierdliwe. Zresztą czy widział ktoś przyjemne zejścia ? A podejścia to już całkiem bez sensu. Po co ja w ogóle chodzę w te góry ?

W każdym razie schodzimy ostro w dół prawie na krechę. Kolana tylko trzeszczą, ale dają radę. Pod nogami pełno wystających korzeni z kosówki. Ale nie ma rady trzeba to po prostu przejść. Możemy ze to łypnąć jeszcze na Rohacza.
Koło 18 jesteśmy wreszcie na dole zmęczeni, ale zadowoleni. Plan wykonany. Panującą aurę należało wykorzystać i zrobiliśmy to. Może to ostatni wypad Tatry w tym roku w takich warunkach...