Pomysł na tegoroczny wyjazd urlopowy narodził się po lekturze niewielkiej książeczki autorstwa Richarda Goedeke pt. „Alpejskie trzytysięczniki. Tom I Północ”. Poszukując odpowiedniej destynacji pod uwagę brałem to by był to fragment Alp austriackich, obfitujący w jak największą liczbę trzytysięczników, które to trzytysięczniki nie nastręczą zbyt wielu trudności w ich zdobywaniu. Innymi słowy chciałem by były to trzytysięczniki dla początkujących. Wybór padł na jeden z najsilniej zlodowaconych rejonów Alp Wschodnich – Alpy Otztalskie – znane również z tego, że wznoszą się tam dwa z trzech najwyższych wierzchołków Austrii. Nasze cele nie były oczywiście aż tak dalekosiężne, jednakże po analizie literatury, obejrzeniu mapy Kompassa, a także przeszukaniu skąpych swoją drogą informacji w internecie, udało się przygotować listę ok. 10 potencjalnych celów do wyboru. W podróż udałem się wspólnie z moim stałym i sprawdzonym kompanem górskim K. za pomocą mojego niezawodnego, a w tym wypadku i po brzegi załadowanego Peugeota 206. Trasę liczącą dokładnie 1036 km udało nam się przejechać na jednym baku, w niewiele ponad 10 godzin. Sam rozpocząłem ją w Nowym Wiśniczu 1 sierpnia 2014 roku o godz. 5:30, po drodze zabierając K. z Gdowa, po czym autostradą A4 podążaliśmy aż do skrzyżowania z A1 w okolicach Gliwic, uiszczając oczywiście po drodze 18 zł za zaszczyt podróżowania między Krakowem a Katowicami. Później już bezproblemowa jazda pustą jak na standardy A4 autostradą A1 w stronę granicy państwa i Ostravy. Za granicą na pierwszej stacji kupno 2 – miesięcznej ( kwestia planowanych dalszych pozaalpejsckich wakacji) winiety czeskiej za 440 koron i już spokojnie wyrobem autostrado podobnym można jechać w stronę Brna, a następnie „nach Wien”. Po drodze bardzo przyjemne zamki oraz na pierwszym tankstelle kupno 2 miesięcznej winiety austriackiej za 24,80 euro. Na obwodnicy Wiednia wybraliśmy kierunek na A22 i St.Pölten, następnie podążaliśmy w stronę Salzburga, gdzie towarzyszyły nam piękne widoki na jeziora Salzkammergut i Alpy Salzburskie z Schafbergiem. Dalej droga wiodła przez Niemcy, częściowo nad pięknym jeziorem Chiemnsee, by w okolicach Rosenheim zjechać w kierunku Innsbrucka. Po drodze kolejne malownicze zamki, na czele z twierdzą Kufstein. Po przyjeździe do Innsbrucka naszą uwagę zwraca wznoszące się na północ od miast zachwycające swą bielą pasmo Nordkette. My jednak nie zatrzymując się i jedziemy dalej autostradą A12 w stronę Bregencji, by na zjeździe nr 123 – Otztal, pojechać w kierunku doliny o tej samej nazwie. Tutaj droga wiedzie już stosunkowo szeroką doliną, gdzie po obu stronach wyrastają wysokie szczyty. Mijając miejscowość Oetz natrafiamy na pierwszy korek drogowy, sprokurowany odbywającą się w tym czasie pobliską imprezą automobilową. Na szczęście zator w istocie wynikający z małej przepustowości jednego z rond nie jest nazbyt długi i po kilkunastu minutach spędzonych w sznurze pojazdów udaje nam się dojechać do naszego docelowego miejsca pobytu tj. Langenfeld, a właściwie tamtejszego kempingu czterogwiazdkowego kempingu (
http://www.camping-oetztal.com/ ) . Kemping leży w górskiej scenerii, kilkaset metrów od centrum miejscowości, w pobliżu tamtejszych gorących źródeł „Aqua – Dome” (
http://www.aqua-dome.at/en ).
W recepcji kempingu można spokojnie dogadać się zarówno po angielsku. My wynajmujemy miejsce na jeden samochód i dwa namioty. Niestety w trakcie rozkładania się na kempingu mojemu towarzyszowi przydarza się zaskakująca i przykra w skutkach historia, bowiem jego materac podczas pompowania pęka, co skazuje go na twardy i chłodny nocleg. O poranku jest tu bowiem stosunkowo chłodno, czemu nie można się dziwić, po przecież jesteśmy w górach.
poranek na kempingu
Dopiero wraz ze wzejściem słońca robi się na tyle ciepło by można było myśleć o wyjściu z namiotu, ściągnięciu czapki i powolnym pakowaniu się. Z kempingu wyjeżdżamy ok. godz. 8, mając w planie zdobycie na rozgrzewkę 2 niskich trzytysięczników: Wildes Mannle i Urkundkolm. Oba wznoszą się ponad miejscowością Vent leżąca 31 km od Langenfeld. Do pokonania mamy zatem ponad 700 metrów przewyższenia, bowiem Vent leży już na wysokości 1980 m. Po drodze mijamy większą miejscowość Sölden, sama zaś droga wiodąca wzdłuż szumiącego górskiego potoku, wznosi się coraz to wyżej po malowniczych alpejskich stokach, by po przekroczeniu kilku tuneli ostatecznie zaprowadzić nas do Vent. Tam parkujemy pojazd na jednym z dwóch parkingów nieopodal kościoła, za co uprzejmemu panu parkingowemu uiszczamy dzienną opłatę w wysokości 5 euro. Samo Vent, to niewielka wioska pomiędzy lodowcowymi górami, z kilkoma pensjonatami i restauracjami i sklepem sportowo – turystycznym, pełniącym jednocześnie rolę sklepu spożywczego. Przechodząc przez wioskę wstępujemy do rzeczonego sklepu, gdzie oglądając kijki teleskopowe, udaje mi się kupić piękne buty trekkingowe po przecenie z 200 euro na 89 euro, oraz widokówkę ze znaczkiem. Zważywszy na stan podeszwy w moich dotychczas noszonych butach, nowe buty trafiają na nogi, a stare do bagażnika auta. Opisywany wyjazd miał być co prawda „ostatnim starciem” mych wysłużonych trzewików, jednakże nie mogłem oprzeć się wypróbowaniu nowego nabytku, wobec czego sam obuty w świeżutki wibram, ruszamy w góry. Pogoda jest piękna, temperatura powyżej 20 stopni Celsjusza, na niebie gdzieniegdzie widoczne tylko niegroźne chmurki, z których część zasłania jednak kulminacje wyższych szczytów. Wejście na szlak ma miejsce zaraz za kolejką, której nie sposób nie zauważyć, bowiem biegnie ponad główną droga miejscowości. Kolejka czynna od godziny 5 rano pozwala skrócić podejście wspinającym się na Wildspitze.
Cena za przejazd – 8 euro. Po zgodnej rezygnacji z usług kolejki, oznakowaną ścieżką nr 919 podążamy mocno w górę zakosami wiodącymi po alpejskich łąkach, aż do Stableiner Alm (2356 m.) i dalej przecinając dolinę potoku Rofen idziemy w kierunku schroniska Breslauer (2844 m.) Nie dochodzimy jednak do samego schroniska bowiem wcześniej skręcamy w prawo w stronę Wildes Mannle. Tu spotykamy grupę sympatycznych Polek i Polaków ze Świnoujścia i Warszawy, od których dowiadujemy się o wolnych kwaterach w pensjonacie w Sölden, gdzie sami zamieszkują już od kilku dni. Jest to dla nas niezwykle szczęśliwy zbieg okoliczności, mając na uwadze uprzednie przebicie materaca i związane z tym pewne niedogodności. Postanawiamy iż w drodze powrotnej na kemping, zahaczymy o Sölden i wypytamy o możliwości i warunki noclegów w pensjonacie. Tymczasem żegnamy się z krajanami i idąc spokojnie oznaczoną ścieżką nabieramy wysokości. W pewnym momencie szlak prowadzi między skały, gdzie trudniejsze miejsca ubezpieczone są stalową liną. Przy suchej skale korzystanie z linki nie jest konieczne, bowiem szlak wiedzie po dobrze wyrzeźbionej skale, pozwalającej na proste wyjście na grań. Po ok. 30 minutach wspinaczki osiągamy grań, z której już dobrze widać szczyt i wyznaczający go drewniany krzyż, zaopatrzony w skrzynkę zawierającą zeszyt i długopis oraz pieczątkę z nazwą i wysokością szczytu. Oczywiście dokonuję wpisu w zeszycie, chcąc uczcić zdobycie pierwszego w życiu trzytysięcznika. Znajdujemy się bowiem na wysokości 3019 m n.p.m. na wierzchołku Wildes Mannle. Zastanawiając się co też może znaczyć ta nazwa i spolszczając ją do „Dzikiego Menela”, podziwiamy widoki na wschód, północ i południe. Widoki na zachód są bowiem nieco ograniczone przez ogromne ściany Wildspitze (3774 m n.p.m.), drugiego szczytu Austrii, poprzedzanego Taufkarkogelem ( 3367 m) i Weisser Koglem (3409 m.). Pogoda nieco się pogarsza, od południa nadciąga bowiem coraz to więcej chmur, wciąż jednak zdarzają się chwile ze słońcem.
podejście
alpejska zwierzyna
grań Wildes Mannle
szczyt
widok ze szczytu na wschód
Z Wildes Mannle można zejść zarówno drogą wejściową, jak również podążając dalej granią, skręcić w jej najniższym miejscu ostro w lewo i zejść do dolinki ubezpieczoną drogą podobną do tatrzańskiego Żlebu Kulczyńskiego. Tę trasę wybiera K., natomiast ja mając uczulenie na wszelkie tego typu ubezpieczone drogi (dotąd nie do końca rozwiązana kwestia lęku wysokości, czy też bardziej lęku przed upadkiem) schodzę na skróty, południowo - zachodnim zboczem góry zasłanym początkowo drobnym piargiem, a następnie sporym rumowiskiem skalnym, jednakże pozbawionym ekspozycji. Na dole już wraz z K. szlakiem wiodącym obok małego stawu umiejscowionego u stóp lodowca spływającego od strony Wildspitze i towarzyszy, początkowo lekko schodząc, a po przekroczeniu potoku znów się wznosząc, idziemy w stronę schroniska Breslauer Hutte. Schronisko zostało wybudowane przez wrocławską sekcję Niemieckiego Stowarzyszenia Alpejskiego w 1882 r. , stąd też ta jego dziwnie znajomo brzmiąca nazwa (
http://www.venterbergwelt.at/breslauerhuette/huette.php ). W środku, gdzie było całkiem gwarno od turystów, zamawiam Wiener Schnitzel mit Kartoffel Salad za jedyne 7,90 euro i piwo za 4 euro.
Breslauer Hutte z zewnątrz
Breslauer w środku
piwko
Breslauer z drogi na Urkundkolma
Po smacznym posiłku ruszamy na drugi tego dnia trzytysięcznik, górujący bezpośrednio nad schroniskiem – Urkundkolm (czy też Urkundholm). Początkowo szlak wiedzie zgodnie z trasą na Wildspitze, po kilku minutach odbija jednak w prawo i zakosami pnie się do góry. Po około godzinie, w zupełnej samotności stajemy na szczycie o wysokości 3113 m n.p.m. Widok z niego jest bardziej ograniczony w stosunku do tego z Wildes Mannle. Pobliskie szczyty nikną jednocześnie w ciemnych chmurach, my zaś obawiając się deszczu co prędzej schodzimy w stronę schroniska. Po drodze spotykamy jeszcze pojedynczego turystę, który wychodząc na wierzchołek nie był już w stanie zapewne zobaczyć czegokolwiek, niebo stawało się bowiem coraz to bardziej ciemne.
na szczycie Urkundkolma
widok ze szczytu w stronę schroniska
Będąc pod schroniskiem zostaliśmy zmuszeni do ubrania po raz pierwszy tego dnia kurtek, bowiem zaczął siąpić deszcz. Z Breslauera podążyliśmy w kierunku Stablein Alm. Dochodząc do tego ostatniego na dobre się rozpadało, a ulewie zaczął towarzyszył porywisty wiatr. Tam przeczekaliśmy załamanie pogody, jednakże jeszcze w drobnym deszczu, gubiąc początkowo szlak, zaczęliśmy schodzić w stronę Vent. |Na dobre rozpogodziło się dopiero przed samą wioską. Tam wsiedliśmy do auta i zjechaliśmy do Sölden, gdzie udało się nam wynająć w malowniczo zawieszonym na zboczu ponad miastem pensjonacie Rosmarie, dwa pokoje ze wspólną łazienką i doskonale wyposażoną kuchnią, w sumie za 240 euro za 6 nocy, co dało nam cenę od osoby tylko o 5 euro wyższą niż za taką samą liczbę noclegów na kempingu. Co ważniejsze, nasz nowy kwaterunek znajdował się bliżej interesujących nas celów górskich, co pozwalało jednocześnie na skrócenie dojazdów samochodem. Pozostało nam tylko złożyć namioty na polu kempingowym, uiścić opłatę za dwudniowy pobyt i co prędzej wracać do pensjonatu. Po rozpakowaniu się i sprawdzeniu prognozy pogody w internecie (bezpłatne wifi), pobudkę na kolejny dzień wyznaczyliśmy na godzinę 6, by jeszcze przed 7 być w Vent i jak najwcześniej móc udać się na Kreuzspitze (3457 m n.p.m.). Prognozy pogody zapowiadały bowiem po słonecznym ranku lekki deszcz na godziny popołudniowe. C.d.n.