Część III - Lofoty
Dzień 7 - PrzyjazdPogoda bez szału. Okoliczne góry z trudem przebijają się przez powłokę chmur.
Jesteśmy już w porcie w Bodo i czekamy na wejście na prom. Czeka nas czterogodzinny rejs na północ w kierunku Lofotów.
Dwa lata temu pewna dziewczyna poznana w Roztoce opowiadała mi o swojej wycieczce na te wyspy opisując je jako "Tatry wystające z morza". Od tego czasu naczytałem się o Lofotach sporo a zdjęcia i filmy w sieci wyostrzyły jeszcze apetyt na genialne widoki.
W końcu prom rusza...
Po opuszczeniu portu mamy widok na skaliste wysepki oraz góry otaczające miasto.
Po kilkunastu minutach od wypłynięcie w morze chmury dosłownie się urywają.
Błękit nieba z pojedynczymi chmurami, szum fal, wiatr we włosach.
Nigdy nie byłem fanem spędzania czasu nad wodą ale jest po prostu pięknie!
Powoli na horyzoncie pojawia się cel podróży. Ja pierdziele jak ładnie!
Dopływamy do Moskenes na wyspie Moskenesoya:
Wypakowujemy się z promu i kierujemy się do knajpki na nabrzeżu.
Zamawiamy hamburgery z grillowanym mięsem wieloryba. Jadłem już parę lat temu wędzonego wieloryba w Bergen i tamten był genialny. Ten grillowany bez szału - nie polecam.
Teraz jedziemy do A - ostatniej (lub pierwszej - jak kto woli) miejscowości na archipelagu, do której dochodzi droga.
Na miejscowość składa się dosłownie kilkanaście domków, port i jakieś muzea.
Lofoty poza pięknymi górami słyną z połowu dorszy, które następnie suszą się na specjalnych drewnianych konstrukcjach znajdujących się w wielu miejscach archipelagu:
Nabrzeże w A:
Robimy sobie krótki spacer brzegiem jeziora Agvatnet. Wokół piękne szczyty:
Czasu mało więc lecimy dalej. Kolejny turystyczny klasyk Lofotów - Reine:
Kolejna malutka osada nad morzem otoczona potężnymi szczytami. Cudo!
Chwila na spacer i jedziemy dalej.
Muzeum Wikingów w Borge na wyspie Vestvagoya:
Samo muzeum bez szału. Chyba za dużo się naczytałem jakie to jest rewelacyjne i najzwyczajniej w świecie się rozczarowałem. Moim prywatnym zdaniem muzeum w Oslo jest dużo ciekawsze i posiada bogatszą kolekcję.
Okolica Borge:
Na koniec dnia zajeżdżamy do 'stolicy' Lofotów - Svolvaer:
Jemy kolacje, robimy rekonesans okolicznych sklepów i jedziemy na kemping.
Dzień 8 - KjerkfjordenPogoda utrzymuje się ładna więc czas na góry!
Jedziemy do Reine, gdzie musimy złapać rejs do Kjerkfjorden - małej wioski na końcu fiordu o tej samej nazwie.
Po drodze zatrzymujemy się chwilę na plaży. Widoki powalają:
W końcu po godzinie oczekiwania w porcie w Reine łapiemy transport i wypływamy na wody fiordu.
Olstinden (675 m n.p.m.):
Otoczenie fiordu:
Wioska Kjerkfjorden i górujący nad nią szczyt Breiflogtinden (750 m n.p.m.):
Łagodnym zboczem podchodzimy na przełęcz.
Widok z przełęczy na południe (Kjerkfjorden):
Widok z przełęczy na północ (jeziorko Horseidvatnet i zatoka Horseidvika):
Teraz szlak obniża się trochę w kierunku północnym po czym skręca na wschód na kolejną przełęcz (412 m n.p.m.).
Tu robimy chwilę przerwy i cieszymy oczy widokami.
Jezioro Solbjornvatnet i otaczające je szczyty:
Od lewej Breiflogtinden, Kamman (495 m n.p.m.) oraz Smeden (542 m n.p.m.):
Szlak teraz trawersuje zboczem szczytu Markan na kolejną przełęcz. Otwiera się znów widok w kierunku północnym.
Od lewej Branntuva (702 m n.p.m.), Brasrastinden (857 m n.p.m.), Ryptinden (613 m n.p.m.), Ulvstinden (902 m n.p.m.); po prawej jezioro Fageravatnet:
Widok na południe:
Zbliżenie na szczyty wyspy Flakstadoya:
Z przełęczy schodzimy na północ ku jezioru i znajdującemu się toż obok fiordowi Selfjorden.
Pogoda wytrzymuje więc nadal można cieszyć się genialnymi widokami:
Po akcji górskiej (lub może bliższe prawdy jest stwierdzenie: akcji przełęczowej) uderzamy na zakupy do Svolvaer. I tu dupa. W markecie nie chcą nam sprzedać browarów - podobno jest zakaz sprzedaży alkoholu w dni powszednie po 18 a w soboty po 16 czy jakoś tak. Dziki kraj!
Dzień 9 - Moysalen (1262 m n.p.m.)Moysalen - najwyższy szczyt archipelagu Vesteralen. Niby to już nie Lofoty - trochę bardziej na wschód w kierunku kontynentu - ale klimat podobny. Tu też "Tatry wystają z morza".
Lampa piękna więc napieramy. Najpierw - do czego powoli się przyzwyczajamy - rejs statkiem w kierunku Lonkanfjorden:
Otoczenie fiordu:
Wychodzimy z łodzi na ląd i kierujemy się do doliny Norddalen.
Wokół strumyki, karłowate wierzby:
Pniemy się powoli w górę cholernie kruchą ścieżynką. Za to otoczenie cudne:
Pierwszy atak nadszedł ze strony natury. Mucho-oso-mutanty!
Kuźwa co za cholerstwo! I ile tego gówna lata! Lata, siada, kłuje, gryzie!
Drugi atak przyszedł z mniej spodziewanej strony. Ze strony własnego organizmu.
Kurde źle mi się idzie. Pot się leje, nogi bolą, sucho w gardle. Sił brak.
Dochodzimy do przełęczy Memuruskardet (?) a ja decyduje, że odpuszczam.
Siadł organizm. Za organizmem siadła psycha. Dałem ciała - a nawet dupy.
Ekipa rusza dalej a ja smaruje się cały jakimś cudownym specyfikiem na owady, walę się na plecaku i zasypiam.
Odpoczynek w takich warunkach to sama przyjemność bowiem widoki cudne:
Pięknie jest ale siedząc na tyłku w jednym miejscu kilka godzin można dostać zajoba.
Tak więc z nudów zaczynam wchodzić na jakieś pobliskie pagóry, łatwe skałki i tym podobnymi duperelami zajmuje sobie czas.
W końcu są! Reszta ekipy zdobyła szczyt.
Pytam o wrażenia - rozrzut jak w ruskiej katiuszy. Porównania trudności od Perci Akademików na Babiej po grań Rohaczy.
Cóż... Kiedyś wrócę i sam sprawdzę.
Schodzimy. Znajdujemy jakiś łańcuch w skałach, dzięki któremu udaje się ominąć kilkanaście metrów zejścia parchatą ścieżką.
Łapiemy ostatni rejs do cywilizacji i odpływamy...