Krótka relacja z moich poczynań podczas zeszłotygodniowego obozu zimowego KW BB przy Popradzkim Plesie.
Każda historia z osobna na G+. Wkrótce relacja ze zdjęciami innych na stronie KW BB.Po dwóch ostatnich obozach zimowych w Białej Wodzie, tym razem powiedziałem dość - za stary jestem na siedzenie tydzień w zimnej budzie, bez wody, prądu, kibla na którym można usiąść i dostępu do napojów
Dlatego też tym razem obóz dla naszych klubowiczów postanowiłem zorganizować na pełnym wypasie - w schronisku przy Popradzkim Plesie. Dogodności miały też służyć szybszej regeneracji by każdy łoił na codzień ile wlezie, bo w przeciwieństwie do BW w okolicy PP jest dużo celów wspinaczkowych również dla początkujących. Niestety nie przyczyniło się to jednak do zwiększonej intensywności działań bo 80% obozowiczów dotarła na miejsce dopiero na weekend - w sobotę dupówa, w niedzielę trzeba się brać - dlatego też suma sumarum lista przejść klubowiczów nie jest imponująca... No ale ja nie o tym
Poniedziałek, 27 lutyW okolicy PP lodu nie za dużo, dlatego postanawiam tygodniowy pobyt w Tatrach rozpocząć w innym miejscu - pustej przy poniedziałku Dolinie Białej Wody. Zabieram jednego z klubowiczów po drodze (moi stali partnerzy wspinaczkowi mają się zameldować dopiero przed weekendem) i z bananem na gębie wchodzę w Dolinę.

Na rozgrzewkę przechodzimy Adin Usmev – prowadzi Mariusz.


Później przenosimy się trochę dalej i atakujemy rozmiękły już w Słońcu Mrozekov Lad, będący wizytówką Doliny. Daję radę WI-czwórkowym trudnościom na wariancie z prawej strony (chociaż asekuracja w miękkim lodzie nie jest zbyt komfortowa).



W pełni usatysfakcjonowani obieramy kierunek na Popradzkie Pleso. Na dolnym parkingu pakujemy duże bagaże do czekającego na nas samochodu ze schroniska i po chwili zasiadamy już przy stole z pierwszymi obozowiczami

Wtorek, 28 lutyDrugiego dnia obozu wybieramy się pod Tępą – Mariusz debiutuje w tatrzańskim mikście, nie więc co przeginać z trudnościami.

Początkowo planuję wbijać w Drogę Tupa Fiesta jednak z powodu przewalających się chmur i niejasnego startu drogi, decyduję by spontanicznie wejść w jedno z żeber w centralnej części ściany.

Początkowo jestem przekonany, że weszliśmy w Drogę Puskasa, jednak gdy na chwilę chmury się rozrzedzają, zmieniam zdanie. Postanawiam jednak, że pójdzie jak puszcza, najwyżej powstanie jakaś nowa droga

Niestety im wyżej jesteśmy tym widoczność robi się gorsza – momentami widać tylko kilka metrów do przodu.

Lecimy jednak cały czas na lotnej bo trudności są dwójkowe i trójkowe, do momentu aż drogę odgradza nam kilkumetrowa ścianka. Nie znajdując obejścia decyduję się na prowadzenie, miejsce jest jednak ewidentnie rzadko chodzone, a jedyny hak na jaki trafiam (zresztą na całej drodze) pamięta chyba czasy Staszka Motyki

Później teren już puszcza, cisnę więc ile wlezie do góry bo wieczór coraz bliżej a dystans do pokonania duży. W miejscu gdzie żebro przechodzi w grań podszczytową trafiam jeszcze trudniejszą płytkę ale rozpędzony przechodzę ją bez sztywnej asekuracji.


Pogoda nadal idzie ku gorszemu, cieszę się więc gdy meldujemy się na grzbiecie Tępej. Do schroniska docieramy tuż przed zmrokiem, wcinamy obiad i zasiadamy do piwka i łiskaczy, w niewielkim nadal gronie klubowiczów. Sprawdzam w książce - okazuje się że zrobiliśmy drogę Culka-Weincziller z wariantami
Środa, 1 marcaŚroda niestety wita nas opadem śniegu i mocnym wiatrem – nici z planów na wspinanie. Zabieram więc tury i postanawiam samotnie podejść do Szataniej Dolinki by obejrzeć drogę planowaną na weekend – Motykę na Wyżnią Basztową Przełęcz.


Niestety droga jest w stanie nie dającym szans na przejście.


Podchodzę dalej pod Hińczowe Stawy jednak dalsze opady i wiatr odbierają mi ochotę na zapędzanie się wyżej.

Zaliczam ciekawy zjazd do Szataniej – celowo podcinam świeży śnieg, a ten dodatkowo pchany wiatrem niesie mnie przez kilkanaście metrów w dół

Brakuje mi zmęczenia, podchodzę więc jeszcze do ¾ wysokości Szataniego Żlebu i stąd kieruję się prosto pod schronisko. Wieczorem przybywa kilka nowych osób, robi się więc wesoło – oszczędzam się jednak planując na czwartek dłuższą akcję.
Czwartek, 2 marcaMimo wczorajszych opadów i zapowiadanego mocnego wiatru podejmujemy próbę dostania się pod wschodnią ścianę Rysów – w planach droga Hurtik-Kulhavy. Ponieważ Mariusz idzie z buta, dla towarzystwa dołącza do nas na nartach Rafał – jeżeli zmienią się plany, będę miał partnera do zjazdów. Zapowiada się dobrze.




Niestety im wyżej, tym gorzej, a kulminacja następuje na Wadze – wiatr silnie nami poniewiera a spojrzenie w dół do Doliny Ciężkiej obdziera nas z marzeń – stroma góra stoku jest mocno zabita śniegiem. W tych warunkach zejście pod ścianę nie byłoby zbyt rozsądne, ze smutkiem rezygnujemy więc z naszego dzisiejszego celu.



Na pocieszenie pozostaje mi bardzo fajny zjazd z Wagi, do czego razem z „Zimnym” dokładamy podejście pod Przełęcz Wołowcową i drugi tego dnia zjazd.




W bazie meldujemy się wyjątkowo wcześniej, jest więc czas na piwko, odpoczynek i witanie kolejnych przybywających obozowiczów. Wieczorem nasz „pokój gościnny” pęka w szwach, a wesołym dyskusjom nie ma końca. Szkoda, że rano trzeba wstać ale co zrobić – piękna droga czeka!
Piątek, 3 marcaTego dnia na szczęście pogoda dopisuje – od rana jest piękne błękitne niebo, toteż z radością zmierzamy do Doliny Rumanowej, pod wschodnią ścianę Wysokiej. Do naszego zespołu (ja + Krzysiek) dołącza jeszcze Mariusz, chętny do zmierzenia się z Drogą Motyki.





Przed nami ruszają Kućka z Jurasem i to oni pierwsi meldują się pod ścianą. Niestety okazuje się, że nie jesteśmy w ścianie – w drogę wszedł już jeden zespół. Dlatego też mijają długie dwie godziny zanim możemy startować.


Droga okazuje się piękna i chyba jedyna tego rodzaju w Tatrach – cztery pierwsze wyciągi na długość liny to wspinanie w zalanych lodem zacięciach i kominach, poprzetykane odcinkami śnieżnymi. Z przyjemnością prowadzę całą drogę, humor psuje jedynie bombardowanie jakie fundują nam dwa zespoły nad nami – ze względu na charakter drogi wszystko spada w linii wspinania. Zaskakuje mnie też dość wymagająca asekuracja – haków nie spotykamy prawie w ogóle, wszystkie stanowiska trzeba robić samemu i to czasami w niezbyt komfortowych miejscach. Śruby w cienkim lodzie nie bardzo siadają, a półwiszący stan "na byle czym" między trudnościami po drugim wyciągu wymuszają na mnie bardzo czujne ściąganie kolegów.









Po czterech długościach liny przechodzimy na lotną, nadal prowadzę zespół, szybko pokonujemy kolejne metry drogi.





Ponieważ jednak mieliśmy opóźniony start, na szczycie Wysokiej stawiamy się tuż przed zachodem Słońca, a zjazd do żlebu robimy już po ciemku.


Pozostaje szybkie zejście w dolinę i do schroniska, gdzie czeka późna kolacja i wielka już grupa klubowiczów żądnych integracji przy mocniejszych trunkach. Zasłużyliśmy na świętowanie, co też z radością czynimy
Sobota, 4 marcaJedyny dzień "na spokojnie". Kac to jedno, gorzej, że pogoda się załamała więc bardzo „lajtowo” przeszliśmy się na turach pod Przełęcz Siarkańską by rozruszać trochę kości - mocny wiatr i gęste chmury zawróciły prawie wszystkich z wyższych partii. Wieczorem najpierw świętowaliśmy historyczne zwycięstwo polaków w skokach (nie ma to jak pokój z TV w górach

), następnie przy zakrapianych zajęciach sportowych (ping-pong i bilard) oddaliśmy się zabawie do późnych godzin nocnych

Na miejscu pojawiła się ekipa KW Kraków ale chyba nie bardzo chcieli się integrować z naszą prawie 40-osobową grupą - zagadałem do ich "chatarki" ale była chyba duchowo nieobecna
Niedziela, 5 marcaW planach na niedzielę było jeszcze wspinanie na Tępej ale dziwnym trafem nie mogłem znaleźć ani jednego chętnego na ostre działanie tego dnia

Nie dojechał też Jacek, więc mimo dobrej pogody ambicje trzeba było odłożyć na bok.
Po śniadaniu postanowiliśmy z Krzyśkiem wybrać się na nartach pod Osterwę, a następnie wspiąć się na Igłę.
Ruszamy niespiesznie.


Przed nami wyruszył Kućka z kilkoma początkującymi klubowiczami, spotykamy się więc na miejscu i użyczamy sobie nawzajem sprzętu oraz lin


Wspinania jest raptem kilkanaście metrów (II-III), toteż nie upieram się przy prowadzeniu i oddaję przyjemność koledze.


Kilka fotek na imponującej iglicy, zjeżdżamy i wracamy po narty.






Na deser pozostaje nam dość wymagający w zastanych warunkach zjazd do Stawu.



Na dole przysiadamy jeszcze na chwilę, żegnamy się z resztkami klubowiczów i kierujemy się na parking. Tutaj spotykamy jeszcze starych znajomych, którzy poprawiają nam humor (pozdro Farix

) - ciężko pozbierać się do domu po tygodniu.
Siedem dni, dwa lody, trzy wspiny, cztery tury - do pełni szczęścia zabrakło mi jednej, poważniejszej drogi ALE i tak nie ma co narzekać - pozostają e dziesiątki wspomnień z kolejnych tatrzańskich przygód i czasu spędzonego w dobrym towarzystwie. No i satysfakcja organizatora obozu, że 45 osób pobyło trochę w Tatrach, bawiąc się świetnie i nic złego sobie nie robiąc
