W górę startujemy parę minut po drugiej. Podejście moreną boczną, potem zasypanym kamieniami lodowcem, by znaleźć się przed czołem lodowca. W połowie podejścia wyprzedza nas przewodnik z klientem. Depczemy mu z Michałem po piętach, Michał z Magdą zostają trochę z tyłu, ale czekamy na nich szpejąc się przed wejściem na lodowiec.

Przewodnik z klientem szpeili się tuż obok nas po czym dość szybko podeszli na czoło lodowca i równie szybko zniknął w labiryncie szczelin w górnej partii lodowca. Czoło lodowca to ściana lodu, żadnej ścieżki po śniegu w górę, po prostu szczery lód, jako czwórkowy zespół jakoś zmęczyliśmy to podejście, ale nawet z dwoma czekanami była to bardziej wspinaczka lodowa niż trekking.

Michał pocisnął jako pierwszy prosto w górę, gdzieś na przełamaniu lodowca wkręcił śrubę by nas przyasekurować. Wyszliśmy około 20m ponad miejsce startu, ale wcale nie jest lepiej, przed nami rozpościera się niesamowity labirynt szczelin, częściowo pozawalanych blokami lodu.

Trzeba zacząć dość sprawnie przemieszczać się do przodu bo czas leci, Magdzie jednak nie za sprawnie idzie poruszanie się w dość niepewnym terenie, więc dalsze poruszanie się w ten sposób nie mam sensu, dzielimy się na dwa zespoły. W tym czasie dogania nas dwójka łojantów, która prawdopodobnie cisnęła z dołu

Nasza dwójka razem z nim pokonuje labirynt szczelin i wchodzimy na bardziej przyjaźnie wyglądającą część lodowca. Michał z Magdą zostają mocno z tyłu. Powoli świta.

Szczyt z lodowca jest już dobrze widoczny, razem z pod szczytowym polem śnieżnym.

Lodowiec po którym mamy przedostać się pod wylot żlebu wprowadzającego na Tiefmatten Grat wygląda okropnie.







Robiąc kilka sporych zygzaków między szczelinami osiągamy wylot żlebu spadający z Tiefmattenjoch, jednocześnie doganiamy zespół przed nami, który zaczyna wspinać się kuluarem na przełęcz. Szpiczasta turnia na środku zdjęcia to Tiefmattenturm, żleb podejściowy biegnie po jej prawej stronie.


Podejście na przełęcz ubezpieczone jest łańcuchami, trochę pary trzeba mieć w łapach by się na nich wyciągnąć. Tiefmatten Grat to obecnie droga normalna na szczyt, stara droga normalna z uwagi na zmiany na lodowcu jest zbyt niebezpieczna.

Z przełęczy otwiera się widok na lodowce Zmutt, Tiefmatten i Stockji oraz piramidę Dent Blanche.

Grań w kierunku szczytu początkowa jest dość prosta, potem troszkę bardziej wymagająca, ale bez przesady, w sumie to nawet nie pamiętam kiedy ją przebiegłem ciągnąc za sobą Michała, na takim automacie działałem. Najwyższą turnię w grani trawersujemy po lewej, przy suchej skale idzie bez problemów, tak samo przy zejściu, nie robimy zjazdu. Docieramy do pola śnieżnego pod szczytem, właściwie jest to górna część lodowca i przy małej ilości śniegu mamy do pokonania kilka szczelin, tutaj również trzeba pozygzakować, jest dość twardo, miejscami lód.




Będąc na końcu pola śnieżnego, widzę że grań poniżej ktoś samotnie przemierza, okazuje się że Michał zostawił Magdę pod kuluarem a sam próbuje nas dogonić, zwalniamy więc tempo by dać mu szansę nas dogonić. Ostatni skalny fragment do grani szczytowej i sama grań na szczyt to już formalność i pokonujemy ją w trójkę.
Ponad polem śnieżnym mija nas schodzący już przewodnik a przed samym wejściem na grań dwójka z porannej przeprawy.


Grań jest lufiasta, ale lita.


Mamy to, w końcu udaj się stanąć na szczycie tej w sumie nie banalnej góry

Ze szczytu przede wszystkim ciekawy widok na Matta od strony Grani Lion.

Dent Blanche i zeszłoroczna trójka, czyli Weiss, Zinal i Ober.

Północna ściana Herensa, strasznie sucha.

Górna część lodowca Grandes Murailies i w oddali jezioro zaporowe znad którego ruszyliśmy w górę doliny.

Sesjona
W oddali Grand Combin i Mont Blanc.



I Matta można dotknąć

Widoczki.


Skalną część na zejściu pokonujemy dość szybko, robiąc jeden krótki zjazd z grani w ścianę.






Pole śnieżne to znów zygzakowanie w poszukiwaniu najlepszego wariantu.





Potem wchodzimy znów w grań, prowadzi Michał i niestety nie zauważa, że droga idzie górą, tylko pakuje się w ścianę, tak parchatą, że sam mam problem z wycofaniem się z niej, czego się nie złapie to leci w dół, sam zrzucam parę luźnych kamieni by mieć czystsze przejście. Ewidentnie nie ma śladów działalności w miejscu gdzie jesteśmy, nie dochodzę do chłopaków wiszących na stanie, tylko cisnę w górę. Dochodzę do górnej części grani, robię stan i sciągam chłopaków, potem już ja prowadzę zejście, bo stresu mam już nadto jak na jedną górkę. Michał zyskał na tym wyjeździe ksywę "zapych"




Gdy lądujemy pod wylotem kuluaru, Magda na nas czeka, jest już dość gorąco, zdejmujemy zbędne ubranie i kolejny raz ubieramy raki, proces ubierania i zdejmowania raków z uwagi na warunki odbywał się kilkukrotnie, szczególnie na polu śnieżnym pod szczytem, było to mega upierdliwe, ale wiadomo niezbędne by cało wrócić do schroniska. Na zejściu lodowiec to już inna bajka, mostki przez które rano szliśmy zawaliły się, trzeba rzeźbić od nowa.




W dolnej części lodowca są tak wielkie szczeliny, że schodzimy prawą stroną pod ścianą po lodowcu, który jest przysypany sporą ilością kamieni. Jest to bardzo czasochłonne, kamienie nie są związane z lodem pod nimi, wszystko wyjeżdża z pod butów, na dodatek trzeba iść w rakach po luźnych kamieniach, strasznie wykręca to nogi w kostkach, łatwo o kontuzję na takim podłożu.



Tuż przed czołem lodowca wchodzimy znów na śnieg, pokonujemy czujnie dwie spore szczeliny, nawet nie wiem jak opisać pokonanie pierwszej z nich, bo to trzeba było zrobić by znaleźć się po drugiej stronie nie mieści się w głowie. Szczelinę przechodziliśmy na dwa stanowiska z jednej strony asekurowałem ja a z drugiej Michał, oczywiście ja i Michał przeszliśmy z asekuracją z jednego stanu.

Druga szczelina jest częściowo zawalona śniegiem, więc pokonanie jej jest łatwiejsze.

Potem znów zygzakując już w dolnej części, Michał jako prowadzący zaczyna coś kombinować, widzę w miarę rozsądny przebieg zejścia by dostać się na w miarę bezpieczny teren, więc przejmuje prowadzenie. Ten fragment jest jednak najbardziej niebezpieczny, jest dość późno, lodowiec jest rozgrzany do granic możliwości, głazy leżące w jego górnej części zaczynają się ześlizgiwać w dół lodowca, nie dość że ich nie słychać jak suną w dół to na dodatek widzimy je w ostatnim momencie, ponieważ przełamanie lodowca zasłania jego górną część. Jeden z telewizorów przeleciał nam nad głowami w górnej części, gdzie uskoki były większe i wylądował w szczelinie za plecami. Stajemy w końcu na części lodowca, który zasypany jest kamieniami, ale jakoś nie możemy namierzyć ścieżki, którą rano podchodziliśmy, na czuja ruszamy w dół, ale zejście jest parszywe, znów luźne kamienie na lodzie z dużą ilością błota. Okazuje się, że ścieżka biegnie znacznie z prawej strony doliny, więc trawersujemy strome fragmenty lodowca, by stanąć na właściwej ścieżce. Do schroniska docieramy zrypani na maxa. Gospodarz jest mocno zdziwiony naszym późnym powrotem, ale wyjaśniamy mu, że to nasz styl, że dzień w górach wykorzystujemy na maxa

W schronisku robimy jeszcze jedną nockę, którą znów podlewamy czerwonym
Schronisko jest znane z trunku, który jest wyrabiany przez gospodarzy z jednej z endemicznych roślin jaka rośnie w dolinie, zostajemy poczęstowani trunkiem, ma to formę likieru bo ma koło 30%, bardzo w smaku przypomina chorwacką Rakiję.

Ze schroniska schodzimy starym szlakiem, który idzie wzdłuż potoku i wodospadu po skałach, na których są resztki starych ubezpieczeń, ale widokowo pierwsza liga. Szlak łączy się z nowym przy mostku na potoku.








Górną część doliny pokonujemy na automacie, po drodze mijając kilku alpinistów podchodzących do schroniska, wszak jutro sobota i w schronisku mają komplet. W cieniu drzew na łąkach powyżej schroniska Prarayer zalegają już turyści, to oznaka powrotu do cywilizacji.



Droga wzdłuż jeziora poprowadzona jest chyba przez piekarnik, mam ochotę w ubraniu wpakować się pod jeden z wodospadów spadających ze ścian wzdłuż drogi, gdyby nie te tłumy idące do schroniska to nawet w stroju Adama zażył bym kąpieli

Po drodze kilka starych szop pasterskich i kapliczka.

W skwarze docieramy do parkingu. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w uroczej maleńkiej wiosce.


Na koniec zajeżdżamy na znany nam już camp, gdzie obok w górskim jeziorku można zmoczyć zwłoki, przezornie zabrałem kąpielówki

Taka atrakcja do tej pory nie zdarzyła się na naszych wyjazdach.

Wieczorem przy kolacji zbiera się konsylium, by obgadać dalszą część Alpiniady, której wykonanie zawisło na włosku ogólnych warunków panujących w Alpach.

Jak Michał stwierdził, wejście na ten szczyt przełamało pewien in pas, bo ostatni raz na szczycie czterotysięcznika byliśmy 25 lipca 2020.
Co do szczytu to piękna góra w dość odludnej części Alp, można powiedzieć, że dla koneserów
