Święta Bożego Narodzenia w minionym roku nie wypadły zbyt szczęśliwie. Wigilia w sobotę, drugi dzień świąt w poniedziałek – to chyba najgorszy z możliwych układów. Do tego sylwester w sobotę, a Nowy Rok w niedzielę – klęska, można by rzec. Jedynym promyczkiem nadziej było święto Trzech Króli, które wypadło w piątek, co dawało 3 dni w pakiecie. Kiedy zobaczyłem, że PTT Nowy Sącz akurat wtedy planuje zimowe Bieszczady, to wyjazd w tym akurat terminie wydawał mi się mało realny. Z drugiej strony akurat w tym terminie miały jechać niektóre postaci, którym zwykle żadna opcja nie pasuje. Drugi aspekt był taki, że przy dużym wysiłku można się obejść choćby bez dnia urlopu, co też kusi. Zrobiłem rozeznanie czy ktoś z Krakowa i okolic z zaprzyjaźnionej z PTT ekipy się wybiera. Tym razem było marnie. Ostatecznie na polu bitwy zostaliśmy tylko w 2 z Anią. Jechać czy nie jechać oto jest pytanie, bo jak się okazało prowodyrom wyjazdu też się w międzyczasie pozmieniało i z ofensywy przyszli do defensywy i to skomasowanej. Kocham takie klimaty. Znając jednak ekipę z PTT Nowy Sącz to jest pewne, że wyjazd zawsze będzie udany, choćby biło żabami przez wszystkie dni. Na domiar złego tuż przed świętami łapie mnie jeszcze choroba, ale już nie zamierzam kombinować. Kasa zapłacona, finalna decyzja - jadę. Ostatecznie dzielę dzień urlopu między czwartek i poniedziałek i wychodzę z pracy o 11:30. Wreszcie dojazd do Nowego Sącza nie powinien być nerwowy. Żeby nie było za wesoło to od rana leje i wieje. I nie jest to bynajmniej mżaweczka. Momentami to regularna ulewa. Wyjeżdżam z domu przed 14-tą – wyjazd z Nowego Sącza jest planowany na 16:30. Wydaje się, że czasu sporo, choć jeszcze muszę zabrać po drodze z Krakowa Anię. Wydawać by się mogło, że ok. 14-taj na obwodnicy Krakowa przy tej pogodzie będą luzy, ale... No właśnie, czyli jednak tradycyjnie będzie nerwowo. W końcu to już taka świecka tradycja.
Zabieram Annę z Kurdwanowa i mkniemy do Sącza. Nawigacja prowadzi jakąś cudaczną drogą. Autostradę opuściliśmy stosunkowo wcześnie i jedziemy po jakichś wertepach. Czas mamy tak na granicy. Bez nas raczej nie pojadą, ale nikt nie lubi się spóźniać. Po wielu dziurach w drogach, kałużach, nawalnych opadach docieramy na Morawskiego, 10 minut przed czasem. Perfekcyjnie. Leje cały czas, ale trzeba bety wyciągnąć z samochodu, opłacić parking i zaparkować.
Autokar podjeżdża w ostatniej chwili. Z dużą ulgą zajmujemy miejsca, oczywiście strategiczne z tyłu. Sam nie wiem jak to się dzieje, ale to zawsze tutaj jest najweselej.
Deszcz z perspektywy autokarowej szyby, nie wygląda już tak źle, a nawet ma się wrażenie pewnej przytulności. Tak to mogę jechać choćby z 10 godzin. Było jak zawsze miło i wesoło, ale w tym gronie nie może być inaczej.
Do Zajazdu pod Caryńską w Ustrzykach Górnych docieramy chyba gdzieś koło 21, a może 22.
Kwaterujemy się i jak zwykle spotykamy na „domówce”. Zabawa przednia. Tańce przy muzyce z youtube’a z telewizora też można ogarnąć jak się okazuje.
Dzień 2Noc była krótka, czyli wszystko idzie zgodnie z planem. Śniadanie o 8-mej to świetny pomysł, bo wcześniej ciężko by się było zebrać. Śniadanko super, a co najważniejsze – specjalność zakładu – gorący żurek w kociołku. Oj gospodarze zajazdu wiedzą, co człowiekowi z rana jest potrzebne. Atmosfera od rana świetna. W trasę wyjeżdżamy dopiero o 9:30, więc nie musimy się spieszyć. Bardzo mi odpowiada taki układ. Wyjeżdżamy kilka minut po pół do dziesiątej. Jedziemy na Przełęcz Wyżnią, leżącą miedzy Berehami Górnymi a Wetliną. Stąd rozpoczynamy podejście do Chatki Puchatka – świeżo wyremontowanego schroniska leżącego na Połoninie Wetlińskiej. Jest święto, więc mimo nie najlepszej pogody na parkingu całkiem gwarno. Przejrzystość powietrza nawet nie najgorsza.
Poza nami w trasę rusza też jakaś zorganizowana ekipa tzw. „suchych morsów”z Lublina bodajże. Czyli taka ostatnia moda łażenie po górach w samych gaciach a potem wzywanie ratowników, bo zimno.
Jak dla mnie totalne pajacowanie, no ale co kto lubi. Niektórzy idą nawet w raczkach założonych na... sandały. Hmm.
My robimy swoje. Trzeba zakupić bilet wstępu do BPN (płatność o dziwo tylko gotówką) i w górę serca. Wyspani zbytnio nie jesteśmy, ale coś tam we krwi jeszcze nas grzeje. Idziemy spokojnym tempem, wyprzedzając raz po raz „suchych morsów”. Obawiałem się błota, ale im wyżej tym więcej śniegu...
Gdzieś po godzinie wyrasta przed nami Chatka Puchatka. Tutaj niestety już więcej chmur i mgliście.
Grupa mocno się rozciągnęła, więc gdy wszedłem do środka było tam już sporo naszych.
W tym samym dniu miała tam chyba też być grupa z krakowskiego hutniczego oddziału PTTK, ale chyba się minęliśmy.
W schronie było uroczyście – Robert świętował setną, prowadzoną w ramach wyjazdów z PTT wycieczkę, a oddział Beskid PTT Nowy Sącz zyskał kilku nowych członków.
Mieliśmy z Januszem przyjemność też poznać dwie sympatyczne dziewczyny, które wybrały się prywatnie na Wetlińską. Spotkanie zostało udokumentowane.
Jeszcze kilka łyków napojów chłodzących i rozgrzewających i opuszczamy ciepłe i gościnne mury schroniska.
Przed schroniskiem zbioróweczka...
Kilka osób decyduje się schodzić z Robertem tą samą drogą na parking, a pozostała ekipa (w tym ja) rusza czerwonym szlakiem w kierunku Smereka.
Grań ma kilka kilometrów długości, ale nie ma tu jakichś ciężkich podejść, więc idzie się w miarę dobrze.
Mijamy Osadzki Wierch (1 253 m n.p.m.) i ładną zaśnieżoną ścieżką docieramy na Przełęcz Orłowicza. Tutaj krótka narada, ale ostatecznie decydujemy się wejść na Smerek. Niespełna pół godziny i stoimy przy krzyżu, który stanął tu z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości.
Na właściwy wierzchołek Smereka nie prowadzi formalnie żaden szlak turystyczny, a jedynie nieoznakowana ścieżka. W tych warunkach jednak i przy braku czasu musi nam wystarczyć rzut oka w tamtym kierunku...
I kiedy ponownie wracamy na Przełęcz Karłowicza zdarzył się cud. Chmury się rozstąpiły, mgły opadły i wyszło słońce.
Zrobiło się pięknie. Bieszczady w najlepszym wydaniu. Kto by pomyślał. Schodzimy szlakiem żółtym do Wetliny. Po drodze dosyć ślisko, ale raczki konsekwentnie w plecaku.
Odwracając się można zobaczyć złote połoniny przyprószone śniegiem. Ładnie to wygląda...
Jak już dochodziliśmy do autokaru czekającego na nas w Wetlinie to jeszcze piękny zachód słońca. Bajka.
Ponieważ jak to zawsze w święto Trzech Króli odbywa się ostatni konkurs Turnieju Czterech Skoczni, mieliśmy ta zawody obejrzeć już w pensjonacie. No ale jak to w życiu, grupa się trochę rozciągnęła. Jak już wszyscy byliśmy w autokarze, to pierwsza seria już trwała w najlepsze. Zanim dojechaliśmy, była już dobrze za połową. Wreszcie jesteśmy w pokoju, włączamy TV, a tam jedynie dostęp do Netflixa. To ci niespodzianka. Zszedłem więc do restauracji i obejrzałem końcówkę pierwszej serii. Wszystko zgodnie z przewidywaniami, Granerud jeszcze powiększył swoją przewagę nad Kubackim. Druga seria niczego nie zmieniła, więc można było wreszcie się wykąpać...
Ale to nie koniec atrakcji na dzisiaj – przed nami uroczysta kolacja, zabawa taneczna i koncert poezji śpiewanej. Na bogato trzeba przyznać. Uroczysta kolacja okazała się prawosławną wigilią – ponieważ wtedy akurat wypadła. Super było móc spróbować różnych regionalnych dań, a barszczyk czerwony prima sort...
Zabawa jak zawsze z tą ekipą przednia...
Dzień 3Nie wyspaliśmy się za bardzo, ale śniadanie od 8-mej a wyjazd dopiero o 9:30. Bardzo słusznie, bo ciężko byłoby wcześniej się wytarabanić. Żurek z rana znowu robi robotę... Po śniadaniu można się jeszcze na chwilę walnąć na wyrko. To lubię. Bez zbędnego pośpiechu rano. Wyruszamy z Przełączy Wyżniej z dużego parkingu w okolicach Brzegów Górnych. Pogada od rana bardzo przyzwoita. Słońce świeci, więc humory dopisują. Forma z oczywistych powodów nieszczególna, ale najgorzej jest do pierwszego potu...
Podejście na Dział jest męczące. Raz na czas robimy krótkie przerwy. Ale jak już widać wiatę to sił od razu przybywa.
A po powitaniu przez Janusza piwem to już w ogóle.
Wiata stoi w odpowiednim miejscu. Pewien pułap wysokości osiągnięty, teraz będzie już łagodniej, choć wcale jeszcze nie blisko. Krajobraz bajkowy, choć śniegu stosunkowo niewiele.
I tak sympatycznie sobie rozmawiając docieramy na Małą Rawkę. Forma wraca można coś chlipnąć na rozgrzewkę.
Gorsza wiadomość jest taka, że skończyły się widoki. Dookoła chmury i mgła, ale nie tracimy nadziei. Wyruszamy w kierunku Wielkiej Rawki. Chwilami się przeciera i wtedy można zobaczyć takie cuda...
Ostatnie strome podejście...
I jest. Wielka Rawka jest nasza. Robimy fotki indywidualne i grupowe...
Momentami chmury opadają i coś tam widać. Nawet i takie cudeńka...
Na rozstaju szlaków czyli formalnie na właściwym szczycie Wielkiej Rawki czeka mnie ciężka decyzja. Na razie jednak foteczka.
Sama szpica z PTT już wcześniej ruszyła w stronę Krzemieńca. Zasadnicza grupa, w której ja idę tutaj się podzieli. Ci żwawsi z ambicją zdobycia Krzemieńca na prawo, a reszta niebieskim szlakiem do Ustrzyk Górnych. No i mam dylemat. Moja forma na pewno życiowa nie jest, a ekipa z PTT Nowy Sącz wiadomo, raczej porusza się wartko. Myślę, myślę i ostatecznie zostałem przekonany, że nie można iść na łatwiznę. Ruszamy zwartą ok. 10-cio osobową grupą. Najpierw jak wiadomo dosyć ostre zejście z Wielkiej Rawki, by potem zacząć ostateczne podejście na Krzemieniec, czy jak kto woli Kremanaros (z węgierska). Po drodze spotykamy Ewkę, Anię, Darka i Daniela z Jackiem. Wypijamy po 2 szybkie i dalej w drogę. Podchodzi się trochę mozolnie, ale dramatu nie ma. Jestem tu dopiero drugi raz i drugi raz w zimie. Tutaj zima konkretna ze sporą ilością śniegu.
Uwieczniamy naszą bytność tutaj, nawet w strojach narodowych.
Atmosfera jest świetna. Jeść się nawet nie chce, ale coś na rozgrzewkę jak najbardziej. Nie ma rady trzeba wracać, bo dnia wiele już nie zostało. Teraz odwrotnie – najpierw w dół, by potem z mozołem wspinać się ponownie na Wielką Rawkę. I tu nagle miła niespodzianka. Chciałoby się powiedzieć deja-vu z wczorajszego dnia. Podobnie jak w dniu wczorajszym zaczyna się pięknie przecierać i znowu mamy kapitalne widoki. Jednak warto było zrobić dłuższy wariant. Znowu nam się udało. Widoki sięgają znacznej części Karpat Ukraińskich...
W kierunku polskich Bieszczadów też to nie najgorzej wygląda.
Zostało nam zejście do Ustrzyk Górnych. Niby nic, a jednak sporo. Już wiemy że złapie nas zmrok po drodze. Najważniejsze by pokonać ten najbardziej stromy odcinek zejścia z Wielkiej Rawki. Jest naprawdę ślisko. Jeden dupozjazd zaliczam, ale mam zasadę, że muszę wyglebić 2 razy aby założyć raczki. Jeden upadek jest dozwolony. Teraz każdy schodzi swoim tempem, bele dotrzeć przed zmrokiem do bezpieczniejszego terenu. Wreszcie na horyzoncie pojawia się drewniana wiata. Tutaj powoli kompletuje się nasza 10-tka. Dopijamy na spokojnie resztki rozgrzewaczy i ruszamy w dalszą, już znacznie łatwiejszą drogę. W międzyczasie zrobiło się ciemno, więc założyliśmy czołówki. Były niezbędne zwłaszcza na ostatnim odcinku, wiodącym do naszego pensjonatu. Nie żebyśmy nie widzieli drogi, ale chodziło o to, aby kierowcy jadący z naprzeciwka nas widzieli. Szkoda byłoby zakończyć tragicznie tak miły dzień…
Docieramy bezpiecznie do naszego zajazdu, jedzonko, kąpiel, no i ni z tego ni z owego znowu spotykamy się prawie wszyscy na restauracyjnej sali. Od kieliszka do kieliszka i znowu skończyło się na tańcach na totalnym spontanie. Podczas imprezy umówiliśmy się z Jackiem, że na Tarnicę po raz kolejny nazajutrz iść nie zamierzamy. Za to Jeleniowaty z Mucznego, z imponującą wieżą widokową wydaje się być rozwiązaniem idealnym na tę okazję.
Dzień 4Po żurku i innych specjałach zasiadamy w autokarze a tam… jakieś niepokojące zgrzyty i kłopoty z rozruchem… Po wielu próbach kierowca rozkłada bezradnie ręce, a my zaczynamy się zastanawiać co zrobić z tak miło rozpoczętym dniem. Towarzystwo szybko się rozpierzchło. Większość idzie na Szeroki Wierch z opcją ewentualnej Tarnicy, a my w 6-tkę z Anią, Ewką, Bożenką, Magdą i Januszem uderzamy na Caryńską. Przy czym zważywszy na raczej kiepską pogodę nie zamierzamy raczej dochodzić do szczytu. Drewniana wiata znajdująca się przy szlaku też wydaje się niezłą opcją. Jest mgliście i bardzo pochmurno. Na dole jeszcze duże gliniaste bieszczadzkie błoto.
Im wyżej tym jest ładniej, choć tu jeszcze jesiennie.
Wyżej coraz bardziej zimowo, choć i jesiennie też częściowo. Widać, że jesteśmy na stosunkowo niewielkiej wysokości...
Po nieco ponad godzinie docieramy do obranego celu. Jest solidna, drewniana wiata, klimatyczna kapliczka. Bardzo urocze miejsce. Robimy, więc tutaj sobie długi postój.
Janusz dzieli się z nami domowym smalcem z cebulką. Delicious.
Zgodnie uznajemy, że pchać się wyżej nie ma dzisiaj sensu. Widoczność praktycznie zerowa, siły mocno nadwątlone, a wizja gorącego prysznica i drzemki w pensjonacie nader kusząca. Schodzimy zatem, ale nie będziemy powielać tej samej drogi. Wybieramy nieoznakowaną ścieżkę, która okazuje się być starym nieczynnym szlakiem turystycznym., a na nim sporo osobliwości przyrodniczych.
Grube drzewo z gustownie omszonym pniem...
Potok do przekroczenia w bród...
A na koniec wąski, wytyrany mostek, prezentujący się niczym fragment legendarnego hiszpańskiego szlaku Caminito del Rey (przed remontem oczywiście).
I tak niespiesznym krokiem docieramy z powrotem do naszego zajazdu...
Zaczyna delikatnie siąpić, więc nasze zagospodarowanie dnia wydaje się być optymalnie. Mamy wystarczająco dużo czasu na kąpiel, zjedzenie obiadu, spakowanie się, a nawet drzemkę.
I tak dobiegły końca zimowe Bieszczady 2023 - oczywiście z nowosądeckim PTT. Wyjazd świetny, jak wszystkie w ostatnim czasie. Było na nim wszystko. Czaderski przejazd autokarem przy ginie z tonikiem i dźwiękach szarpidrutów, codzienne imprezy z tańcami, góry przy całkiem przyzwoitej pogodzie (na co prognozy pogody raczej nie wskazywały), prawdziwa zima na połoninach i jesień na dole, sauna i jacuzzi, wigilia prawosławna i koncert. Czego można chcieć więcej ? A na koniec, nie musieliśmy ściorani i spoceni wsiadać do autokaru prosto z górskiej trasy, ale kulturalnie wykąpani przebrani i najedzeni. To niewątpliwie dodatkowy plus. Z tą ekipą nie sposób się nudzić i tak było i tym razem. Już z utęsknieniem czekam na kolejny wyjazd.
Z górskimi pozdrowieniami
Wojtek