Środek czerwca 2022. W powietrzu czuć jeszcze tą elektryczną atmosferę po burzy, która przeszła przez rejon dzień wcześniej i nie trzeba sprawdzać dokładnie prognoz żeby dobrze wiedzieć, że ten dzień również będzie wyjątkowo burzowy. Przed urlopem znalazłem gdzieś w Internecie relację na jakimś włoskim blogu z przejścia grzbietu, który na pierwszy rzut oka nie zachęcał do tego by się nad nim w ogóle pochylić. Przejeżdżaliśmy obok kilka razy i odczucia były za każdym razem podobne - ot jakieś zalesione pagóry. Tło dla okolicznych gwiazd typu Amariana czy Tinisa. No ale gwiazdy już za nami - trzeba żłobić dalej.
Jadąc główną drogą wbiliśmy wzrok w nasz grzbiet i nie mogliśmy sobie wyobrazić, że z niego mogą być jakiekolwiek widoki – aż tak nijako się prezentował. Żona zaczęła ze mnie kpić, a gdy ujrzała leśną drogę, którą zacząłem podjeżdżać do miejsca startu jej wątpliwości tylko rosły.
Zaparkowaliśmy na poboczu - kota 500 m npm. Przed nami długi trawers na wschód leśną drogą, wszystko grało i buczało zgodnie z planem. Nagle jednak przestało buczeć gdy droga się skończyła, co w sumie miało nastąpić przy ruinach pasterskiego budynku na zarośniętej polance (Grialez). Ok, było trochę porośniętego mchem murku i roślinność sięgająca powyżej pasa. Po nogach już spacerowały mi kleszcze - na szczęście przezornie spakowałem do plecaka długie gacie na zmianę. Dalszej drogi brak, żona w śmiech, ja w szoku. Żona pewnie już wyobrażała sobie plażę na pobliskim jeziorze Lago di Cavazzo i kąpiele słoneczne , ale ja uruchomiłem tryb "sokole oko" i znalazłem jakąś ciapę z czerwoną farbą na jednym z pobliskich drzew, co uznałem za znak i możliwość drogi. Początek był faktycznie tylko możliwością, bo przedzieraliśmy się przez chaszcze bez ścieżki. Ale co pewien czas znaki na drzewach się pojawiały, więc to było to.
Odcinek Grialez - Cima Sompalis to był pion pionów, z nieba lał się żar żarów (my w tych długich gaciach), atakowały nas najprzeróżniejsze insekty, piekły pokrzywy, znaków było jak na lekarstwo. Osiągając grzbiet czuliśmy się jak po przeprawie przez Amazonię a satysfakcja była jak po pierwszym wejściu na Rysy. Z włoskiego bloga wiedziałem, że nasza trasa ma 12 km, a na zegarku mojej żony dopiero były trzy. A każdy następny był jeszcze cięższy. Oczywiście w ogóle wtedy tak nie myślałem patrząc na okolicę z Cima Sompalis (1126 m npm) spodziewając się przyjemnej wędrówki po linii płaskiego trawiastego grzbietu.
Grzbiet płaski nie był w ani jednym fragmencie, zaś marsz po jego ostrzu przypominał najcięższe krasowe wędrówki, czyli skakanie po niewyrobionych kamieniach. Teren był na tyle nieprzystępny, że nie było nawet sensownego miejsca żeby usiąść i zjeść swobodnie śniadanko. Ścieżka może i była ale dawała w tym terenie tylko nikłe poczucie bezpieczeństwa.
Chmury zrobiły hop do góry już od samego ranka i z minuty na minutę zaczęły się reaktywować w te burzowe. Szliśmy strasznie wolno z tych wszystkich powodów o których napisałem wcześniej a teren co krok zaskakiwał nowymi przeszkodami.
Minęliśmy Szczyty Cima Faroppa (1403 m npm) i Cima Cjampanili ( 1492 m npm). Od południa straszyły trawiasto-skalne urwiska ze stokami nachylonymi do granic możliwości, od północy pod samą grań docierał gęsty liściasty las. Szczyt Piciata (1615m npm) powitaliśmy z wielką radością ale nie było czasu na celebrę, bo burza wisiała w powietrzu i niestety moja wiedza na temat powrotu do samochodu była najbardziej ograniczona. Nie było zasięgu na telefonie - no tak, chyba uciekliśmy w te mityczne Bieszczady. I wtedy usłyszeliśmy pomruk burzy, gdzieś z kierunku Dolomitów.
Zejście było na tyle delikatnie oznaczone, że je ominęliśmy i dotarliśmy aż w okolicę przełęczy La Forcitta, co oczywiście nie zadziałało na naszą korzyść. Opisując stratę przedziałem czasowym - straciliśmy jakąś godzinę. Żeby odnaleźć odpowiednią ścieżkę trzeba było uruchomić szósty zmysł i okazało się, że operacja się powiodła i znaleźliśmy oznaczenia na drzewach. Z początku bardzo rzadkie, z czasem zmieniły się w liczne i różnokolorowe wyznaczniki właściwej drogi. Prowadziły bardzo długim trawersem poprowadzonym w miarę rzadkim lasem zboczami Piciata. I tak dotarliśmy do samochodu przy którym wytrzepywałem jeszcze ostatnie kleszcze, które szukały sobie idealnego miejsca na wkłucie w moich nogach. Na szczęście burza przeszła bokiem, a kolejna dotarła w nasz rejon, gdy już odpoczywaliśmy na balkonie w wynajętym apartamencie. Czy było warto? Tak, jak najbardziej, ale drugi raz wolałbym tę trasę przechodzić jesienią, gdy kolorystyka dopełni wrażeń wizualnych, a przyroda będzie mniej uporczywie przypominać o swojej obecności.
Ps postaram się kontynuować ten wątek, bo mam trochę materiału
.