Udany wyjazd do Austrii w roku ubiegłym w zasadzie przesądził o kierunku naszego wakacyjnego wyjazdu AD 2010, miała to być Austria, a wyjazd miał być
plus minus taki sam jak
http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?t=8198
Sęk w tym że lubię poznawać nowe miejsca i Austria owszem, ale trzeba było wybrać coś innego od Kaiser Gebirge. Internetowo-mapowe poszukiwania objęły różne rejony od Zillertal po Totes Gebirge, w pewnym momencie stanęło już na Salzkammergut, ale w końcu po dogłębniejszej analizie internetowej dostępnych atrakcji wybór padł na południowe podnóże Dachsteinu a konkretnie na Ramsau am Dachstein. Konkretnie, ze względu na obecność darmowej plaży wprost na kempingu, na kemping Ramsau-Beach
http://www.beach.co.at. Skład wycieczki dzięki Bogu taki sam jak rok wcześniej: Gruby, Gruba, Ola, Zosia i bestia, transporter ten sam (Citroen C5), acz wzbogacony o genialny wynalazek - bagażnik dachowy.
Dzień 1 (Poniedziałek)
Żeby gdzieś pojechać, to najpierw trzeba wyjechać. Ruszyliśmy jak rok wcześniej, na noc z niedzieli na poniedziałek. Wszystko byłoby dobrze gdybyśmy na granicy w Zwardoniu nie zorientowali się, że wzięliśmy dużo różnych rzeczy, za to nie wzięliśmy rzeczy podstawowych, mianowicie paszportów dzieci. Przymusowy postój w bungalowach w Żywcu wykorzystaliśmy na wizytę w DinozauroLandii
http://www.dinolandia.eu.
Dzień 2 (wtorek)
Paszporty dojechały w poniedziałek wieczorem Kurierem PKP do Bielska i w efekcie wtorek upłynął nam na podróży do Ramsau.
Dzień 3 (środa)
Od czegoś trzeba zacząć. Postanowiliśmy zacząć od małej i krótkiej ferraty Kali-Steig przygotowanej specjalnie dla... dzieci
http://www.bergsteigen.at/de/touren.aspx?ID=1828. Miało być dla dzieci, czyli łatwo. Pewien niepokój budziła dziwna wycena z Bergsteigen "C/D", dla przykładu Lipella na Tofanach ma "C". Asekuruję Olę i Zosię z góry. Przy okazji od przewodnika który przemknął obok nas z grupą coś jak 7 dzieciaków na linie nauczyłem się metody lepszej - prawidłowo powinno się wziąć dwie dorosłe osoby o odpowiednich umiejętnościach oczywiście i związać się jak na lodowiec na w miarę napiętej linie z dziećmi pośrodku, a dorosłymi na końcach (z przodu "bergfuhrer" który "nigdy nie odpada") i oczywiście przećwiczyć chodzenie "synchroniczne". Pomijam oczywiście że chodzenie na ferraty z dziećmi należy tak ogólnie raczej odradzać niż polecać, tym nie mniej na "bergsteigen.at" znajdzie się kilka ferrat oznaczonych jako dostępne dla rodziców z dziećmi a widywałem dzieciaki i na ferratach dla dorosłych, chociaż wyglądały na wspinające się co najmniej odkąd stanęły na nogi.
Ogólnie napiszę, że na Kali-Steigu łatwo nie było

. Zwłaszcza że była z nami i bestia. Daliśmy jednak radę chociaż górną połowę ferraty szliśmy już obchodząc trudności.

.
Wieczorem zaczęliśmy się martwić zapowiadaną zmianą pogody, od soboty miało przyjść załamanie. Dlatego też postanowiłem już tego dnia w nocy wyruszyć, by zrealizować jedne z moich "egoistycznych" celów wycieczki, jakim było wejście na Hoher Dachstein przez ferratę Der Johann (E).
Dzień 4 (czwartek)
Pobudka 3:30. Wszystko przygotowane, więc do samochodu i górską drogą płatną na zjeździe 5EUR od osoby (w nocy bramki oczywiście otwarte) pod stację kolejki na Dachstein. Tutaj jest już kilka samochodów gdzie widać jakąś krzątaninę - nie jestem jedyny

. Początek drogi pod ścianę po ciemku o dziwo ruszyłem pierwszy, ale oczywiście po drodze wszystkie światełka które ruszyły za mną zdołały nie wyprzedzić. Trochę zmyłki i błądzenia na drodze za schroniskiem sudwandhutte, zwątpiłem przy trawersie piargu bez wyraźnej ścieżki i zszedłem do drogi która okazała się drogą pod ferratę "Anna" ale po dwóch godzinkach od parkingu jestem pod startem Der Johann. Ferrata robi wrażenie. Pokonuje urwisko południowej ściany Dachsteinu, chociaż nie wprost na wierzchołek tylko kilkaset metrów na wschód od linii przez niego wyznaczonej. Zaczyna się ostrym akcentem przewieszki wycenianej na E, potem ciąg ostrej wspinaczki C/D. Tak w zasadzie do końca z małymi tylko przerwami w coraz to rosnącej lufie. Po drodze wyprzedza mnie jeszcze kilku ferratowców, wspinaczkę ferratą kończę koło 10.00, a więc z godzinnym spóźnieniem. Ferrata robi wrażenie. Z drugiej strony pewien niesmak budzi "niemiecka szkoła" budowania ferrat, Der Johan to niezliczona ilość prętów wbitych w miejscami pionową ścianę. "Droga żelazna" oznacza w tym wypadku nie tylko to do czego się wpinamy ale też do po czym się idzie i czego się łapie.
Ferrata kończy się wprost na schronisku SeethalerHutte, ale i tak nie korzystam z usług (poza toaletą) tylko wychodzę na lodowiec - chcę jeszcze wejść na szczyt. Drogi są dwie, lodowcem krótko i w lewo na skały lub lodowcem pod samą ściankę szczytową i po skałach możliwie już krótko. Wybieram tę drugą, wydaje się szybsza. Po drodze trzeba przejść rejon szczelin, przy czym okazuje się że szczelina jest jedna i co ciekawe ze względu na popularność drogi przez szczelinę przerzucono autentyczną himalajską drabinkę.
Końcowy odcinek jest strasznie zatłoczony, niestety nie zrobiono dwóch linii jak na Giewoncie i w efekcie jest miejscami straszny
stau. Dowiaduję się o zasadzie mijanek na ferratach - idący w dół ma pierwszeństwo. Miejscami odpinam się od liny i omijam korki wspinając się z boku na żywca.
Koło południa jestem na zatłoczonym szczycie. Widoki niesamowite.
Czas wracać. Postanawiam ambitnie zejść a nie zjechać, najłatwiejsza droga na południe to fragment drogi "615" w tym miejscu będący ferratą "B". Tuż przede mną schodzi małżeństwo z córką na oko dwunastoletnią. Nie wyglądali na nowicjuszy. Schodzą sprawnie i - uwaga - na żywca. Mi zejście ferratą zajmuje znacznie więcej czasu, chociaż dogonię ich jeszcze na samym dole przy stacji kolejki. Z nieba leje się żar. Ale to już ostatnie dni "afryki w alpach". Przy samochodzie jestem koło 15:30. Uświadamiam sobie że do tej pory wypiłem ok 4 litrów płynu a wysiusiałem może ćwierć szklanki. Do wieczora podwoję jeszcze tę statystyklę - jedno świerć szklanki w zamian wypitych jeszcze następnych 4 litrów.
A rodzinka moja ostatnie dni pogody też wykorzystała, acz znacznie przyjemniej

.
Nie będę rozpisywał się na temat szczegółów Der Johann, trochę napisałem tu:
http://forum.turystyka-gorska.pl/viewto ... 0&start=25 a po szczegóły odsyłam na bergsteigen – tam jest wszystko.
Dzień 5 (piątek)
Piątek był dniem przejściowym. Po południu miało zacząć padać, do południa miało być jeszcze w miarę. Wybieramy się zatem na wycieczką na "rodziny" szczyt Stoderzinker. Szczyt ma 2048 metrów wysokości nad poziomem morza, a podjechać samochodem można na jakieś 1800, więc to coś dla nas. Co prawda, ów alpejski podjazd wzbudza ogromne emocje u Grubej, zwyczajnie nie lubi mijanek na wąskich eksponowanych alpejskich dróżkach.
Padać niestety zaczyna znacznie wcześniej niż miało, na szczęście narazie bez jakiejś nawałnicy. Wejście na szczyt, zwłaszcza że odbyło się całym zespołem, wymagało jednak sporej determinacji, widoczność spadła do ok. 30 metrów. W końcu znajdujemy jakiś maszt, uznajemy że to jest szczyt, kilka metrów dalej droga zaczyna się obniżać. Zdjęcie i w dół. Towarzyszy nam gradobicie, psycha połowy zespołu nieco spada, ale jednak dzielnie się wspomagając schodzimy coraz niżej, gdy dochodzimy do "obozu I" na szczęście się wypogadza.
Gnębią mnie wątpliwości czy byliśmy na szczycie, wypytujemy spotkanego turystę który był, podobno tam gdzie byliśmy to faktycznie "najwyższy punkt", chociaż "główny wierzchołek" jest 30 metrów dalej i jest to szczyt z krzyżem i tablicą. No.... Zaliczamy sobie

.
Wieczorem nad Ramsau przechodzi front. I to nie byle jak. Gdy przechodzi główna linia muszę stać i trzymać maszty namiotu, przedsionek zalewa się wodą, momentami jest ciężko i zaczynam wątpić w możliwość przetrwania. Ale na szczęście atak się kończy a woda szybko wsiąka w glebę. Pozostaje wolno siąpiący deszcze z krótkimi przerwami. Pozostaje narazie gnić w namiocie.
Dzień 6 (sobota)
Nie będziemy tak gnić bez końca, jedziemy na wycieczkę samochodową do Halstatt. Podobno ładne miasto. My w nim nic wielkiego nie zobaczyliśmy. Za to zobaczyłem z bliska klif nad Halstatt See, prowadzi nim ferrata Seewand, chyba najtrudniejsza ferrata, jaką dotąd zbudowano, a która jeszcze mieści się w tym pojęciu. Jeszcze zdobycie skoczni w Ramsau i tak udało się nam przeczekać sobotę. Ale pada dalej.
Dzień 6 (niedziela)
Pada dalej. Idziemy na baseny kryte w Ramsau-Zentrum. Tak naprawdę nie są jakieś rewelacyjne, ale dzieci lubią wodę. Przeczekaliśy niedzielę
Dzień 7 (poniedziałek)
Pada dalej, chociaż tego dnia jest akurat nieco lepiej. Coraz częściej rozmawiamy o jakimś przemieszczeniu się, ale póki co, korzystając z nieco lepszej pogody postanawiamy zrealizować nasz ostatni górski cel - ogródek wspinaczkowy nad schroniskiem Hofpurglhutte na zboczach Bishofsmutze. Wypatrzyłem go wcześniej na bergsteigen.at, prawdziwe cudo
http://www.bergsteigen.at/de/touren.aspx?ID=1726 . Proponuję zwrócić uwagę na topo i na skałkę Tick, Trick, Track. Trzy w pełni obite spitami drogi o wycenie 1+. Nie mogłem tam nie pójść

.
Najpierw jednak coś czego bardzo nie lubi Gruba: podjazd alpejską drogą pod schronisko Aualm, tym razem jeszcze bardziej emocjonujący, bo wcale nie asfaltową drogą, tylko piaszczysto-kamienistą.
Docieramy jednak szczęśliwie do Aualm, teraz trzeba jeszcze podejść godzinkę 400m do schroniska Hofpurglhutte. Niestety na kilka minut przed schroniskiem dopada nas deszcz. Wchodzimy do schroniska i zamawiamy rosołki

. Dzieciom o dziwo bardzo podoba się klimat górskiego schroniska, pytają, czy mogą tutaj zostać

. Niestety nie przyszliśmy tu dla przyjemności, zwłaszcza że po jakiejś godzince nieco się przejaśnia.
Pięć minut spacerku i jesteśmy w prześlicznym ogródku wspinaczkowym, sto kilkadziesiąt dróg wspinaczkowych dowolnego stopnia trudności, do wyboru do koloru, dwóch dorosłych, dwójka dzieci, jeden pies. Chwilkę jeszcze kropi przelotny deszczyk po czym ruszamy na podbój drogi "Trick", 1+, 6m trzy spity i łańcuch zjazdowy. Pierwsza rusza Zosia (pomijamy szerpę który na żywca zawiesił wędkę). Nie idzie dziś jej najlepiej trudności psychiczne przed drugą wpinką zmuszają ją do odwrotu. Druga idzie Ola. Niestety urobiła w zasadzie mniej niż Zosia. Przerwa na nabranie sił i powtórka. Udaje się ostatecznie dojść w okolice drugiej wpinki i niestety symptomy kolejnego opadu zmuszają nas do taktycznego odwrotu. No cóż pierwsze starciue z Trickiem przegrane, nie będzie oesa, ale może za rok już uda się. Oczywiście celowo publikuję tylko zdjęcia z boku oraz nie umieszczam szczegółowego opisu, bo Tomek l. Będzie na mnie krzyczał że mu zepsułem możliwość przejścia OS
http://forum.turystyka-gorska.pl/viewto ... 9&start=57 , a tak spokojnie pojedzie, przystawi się, i załoi RP albo flashem.
Wycofujemy się do samochodu, emocjonujący zjazd alpejską drogą terenową i przygotowania do kolejnej nie pozbawionej deszczu nocy do przetrwania.
W ramach przygotowań do przemieszczenia mała niespodzianka. Podczas zakupów w sklepie Billy w Ramsau spotykamy nieoczekiwanie bardzo znaną polską biegaczkę narciarską

. Nie będę pisał co znana pani biegaczka najdłużej wybierała w sklepie bo by była jakaś afera, ale mi się trochę śmiać chciało jak ukradkiem patrzyła czy aby rodak nie przyuważył. Przyuważył - ale w pełni popiera bardzo dobry wybór, zarówno ten w lewej jak i ten w prawej ręce! Podobno ów typ produktu jest bardzo dobry na krwinki czerwone i krążenie

. Nic złośliwego, turyści górscy, podobnie jak biegacze narciarscy, też coś wiedzą na ten temat!
Dzień 8 (wtorek)
Decyzja zapadła: przemieszczamy się. Kierunek - Chorwacja, wyspa Krk, południowy kraniec kemping Zablace w miejscowości Baska, tam podobno świeci słońce. Na miejsce docieramy późnym wieczorem, wokół faktycznie lampa. W zasadzie od razu idziemy spać. No chociaż nie do końca, już ubrany w piżamkę i klapeczki idę pozwiedzać okolice przy świetle księżyca. Dla informacji - okazało się, że Chorwackie wyspy to nie tylko morze, niewątpliwie przepiękne, ale także przepiękne i dobrze oznakowane (system znakowania identyczny jak w Polsce, jedynie zamiast godzin na szlakowskazach kilometry) szlaki górskie (!). Spacer miałem krótki, ale przez świecący pełną buzią Księżyc może i przez jego odbicie w czystej wodzie, grę światła na chmurkach, kozy i inne krzakowe podejrzane szelesty (skorpiony?), grające cykady oraz śmieszne śródziemnomorskie karłowate drzewka, nie pozbawiony pięknoduchownych uniesień.
Dzień 9 (środa)
Odnajdujemy plażę gdzie wolno z psami (na samym końcu Baski) i kąpiemy się.
W dalszej części dnia aquapark, zjazd mrożącą krew w żyłach zjeżdżalnią wodną oznaczoną na czerowno (zamknąłem oczy) oraz fenomenalna pizza z szynką. Na koniec zabieram rodzinę na spacer odkrytą dzień wcześniej dróżką. Zwolennikom Chorwacji polecam zabrać dobre trekingowe buty, mapki szlaków można dostać w recepcjach kempingu i zamiast cały dzień leżeć plackiem na plaży, przejść się nieco po okolicznych, przepięknych szlakach.
Dzień 10 (czwartek)
Pakowanie i w stronę Pysznej.
Dzień 11 (piątek)
Pyszną mijamy bokiem i wkraczamy na teren Rzeczpospolitej Polskiej. Stojąc w godzinnym korku w Żywcu, dwugodzinnym w Bielsku, półgodzinnym w Kędzierzynie i półgodzinnym w Zawierciu i słuchając w radiu o podwyżce VATu jestem ostro podk..ny. Dlaczego wszędzie "tam": w Austrii, Chorwacji, na Słowacji można, a tu "ni uja"? Gdzieś po głowie kołata się kawał któego w zasadzie nie lubię, ale który mnie w takich chwilach męczy:
Idą dwa owsiki po łące.
- Tato zobacz jak tu wszędzie ładnie!
- Tak synu, ładnie.
- Tato, a skoro tu jest tak ładnie, to dlaczego my mieszkamy w d....e?
- Bo tam jest nasza ojczyzna synu.
Dzień 11+ (sobota itd.)
Zatrzymałem się po drodze u rodziny na wsi zabitej dechami i z nudów pisałem tę relację. A w tej chwili siedzę już w robocie

. Koniec, od dziś nie piszę na forum zabieram się do roboty i będę dla moich córek robił z Polski drugą Austrię*. Pomożecie...?
*[i]srutu-tutu[i]