DZIEŃ PIĄTY - ambitny plan i dupa zbita...
Zaczęło się obiecująco. Po uprzedniodniowym sprawdzeniu rozkładu jazdy SAD-a do Zvierowki:
postanowiliśmy jechać tym 5:50. Ale chcieć nie wystarczyło, trzeba jeszcze było móc, a Nam znowu nie wypaliło. Kogut po raz drugi zapiał fałszywą nutę. Pozostało jedno - własne cztery kółka. Jedziemy. Pogoda ma być, jest wcześnie rano, więc mamy nadzieję (jak każdy gupi

), że zanim doczłapiemy się do Wołka będzie miód-malyna. Zaparkowaliśmy za free przy Penzion Spalena. I z buta po asfalcie do góry. Wołowiec nie chce ukazać swego cielęcego pyska, zło jakoś tak dziwnie dryfuje w Dolinie Smutnej. Smutno i nam. Ale co tam, jest wcześnie - może później będzie ładnie?
Widok zza zakrętu nie napawał aż takim optymizmem:
Za to widok do tyłu? Hmmm, jest nadzieja:
Idziemy. Przy Tatliakowej Chacie parę osób już jest. Podejmujemy decyzję - idziemy na Zabrat i się zobaczy, co dalej. Na Zabracie zimno.
Ale jesteśmy, a i słupek jakiś taki wesoły w czapeczce:
Znakujemy teren:
Nie obyło się bez wygłupów, cztery jaskółki pogody nie czynią:
Czytamy zachęcające hasła:
A że nie chcemy ginąć to maszerujemy. Na początek na Rakoń. Może tam się coś wyklaruje z pogodą? Nic z tego. Jak ZŁO opatuliło Wołka i Rohacze, to jeszcze mu mało i na Rakoń się pcha... Narada. Padło na Grzesia. Grześ dziś ładny i grzeczny. Sprawdzimy przy okazji, jak wygląda skrót na Bobrowiecką Przełęcz. Idziemy. Plan zakłada zdobycie Grzesia, zejście do Chochołowskiej na miskę w schronie i przez Wyżnią Chochołowską spowrotem na Rakoń. Widoki do tyłu nadal mało obiecujące:
Na Grzesiu
nie zabrakło nam ochoty na durnoty:
Lecimy do schronu. Jeszcze mała panoramka z Grześka:
Skrót postanowiłem zbadać osobiście samotrzeć. Dziewczyny poszły szlakiem, a ja wstrętny pozaszlakowiec zostałem brutalnie ukarany przez naturę. Najpierw dostałem parę razy kosówką, potem mały dupozjazd w lesie. A potem skradanie się podczas uważnego wypatrywania i nasłuchiwania filanca. Na przełęczy tłum. Patrzą na mnie, skąd się wziąłem. A ja z lasu, panie Słowak, z lasu. Na szczęście nie był to strażnik. Zaczynaja się pytania, czy tędy da radę przejść, czy daleko... A ja na to, że tam jest zamknięty szlak, nie wolno, a poza tym jest stromo przez las, a potem gęsto od kosówki. A kamulce w lesie zamszone, znaczy mchem porośnięte, taką nakrętką z dziurkami, znaczy.
Pędzę do schronu. I jakież moje zdziwienie, kiedy stanąwszy na połączeniu szlaków ujrzałem jakieś 30 m wyżej moje trzy towarzyszki. Łe, kutwa - żadnych skrótów więcej! Nigdy! Po co narażać się na mandat, albo uszkodzenia zewnętrzne, skoro nadrobiłem tylko minutę? A może to przez tych wstrętnych, natarczywych Słowaków z ich gupimi pytaniami?
Mniejsza o to. Po kilkunastu minutach dochodzimy do schroniska. Zamawiamy obiadzik (znaczy ja zamawiam, bo kobitki małolitrażowe są - wystarczy kawusia i ciasteczko), zaczynam zajmować się dziarganiem loga BD na moich znalezionych kijkach. Tak się zająłem, że kucharki trzy razy krzyczały:
- Mielony z frytkami! Odebrać!
A ja myślałem, że przynoszą osobiście... Hrabia, w mordę kopany
Do obiadu pękło niemieckie wino, białe, półsłodkie - sam je tam przyniesłem. Ale zrobiliśmy wrażenie...
Podążanie w górę Wyżnią Chochołowską sobie daruję - jest to męczący odcinek... I obfitujący w zagrożenia dla niefrasobliwych turystów. Tak, tak - nie dziwujcie się Czytelnicy (z dużej, bo mam szacun wobec bliźnich

). Jak ktoś targa wodę w plecaku, to niech pije z butelki to co targa. A nie żłopie z podejrzanych cieków wodnych...
Ja żłopałem, nie przeczuwając dramatycznych wydarzeń mających nastąpić później...
Ale wracajmy do relacji. Dotarliśmy na przełęcz między Rakoniem i Wołowcem. I tutaj rozgoryczenie. Pogoda na Rochacze była, była qrde, a my się szlajaliśmy po dolinkach...
Parę pamiątkowych zdjęć na to, co się nie udało...
Smutna ekipa:
Rohacz ostro krąży mi nad głową:
I na polską stronę:
Postanawiam zostać na przełęczy, dziewczyny idą zdobywać 2k:
Tymczasem ze mną coś się zaczyna dziać niedobrego. Jest mi zimno, mam dreszcze. Zakładam wszystko ciepłe, co mam ze sobą. Nawet konwersacja z czwórką turystów spierających się, że na Rysy jest kolejka mnie nie rozgrzewa. Dochodzą wreszcie dziewczyny. Idziemy spowrotem na Zabrat.
Dokładamy do znaków zostawionych rano datę:
Pożegnalne zdjęcie Rohaczy, na które poranne ZŁO Nas nie puściło:
A tu
Sofia specjalnie dla Ciebie - osobnik Ci znany, zionący jadem w kierunku Rohaczy:
Schodzimy. Panie martwią się o mój stan, ja robię dobrą minę do złej gry, nawet śpiewam sobie:
"Roger szlakiem maszerował,
Prawa ręką se masował,
Lewą ręką trzymał spodnie,
Co by było mu wygodnie"
co wzbudza salwy śmiechu i jakąś tam nadzieję, że jednak dam radę. Jakże płonna była ta nadzieja...
Tatliakowa
Chata, nie jest źle - jeszcze tylko asfalt, auto i kwatera. Dodaję sobie otuchy, powtarzając jak mantrę: Dam radę, dam radę.
Nie dałem...
W połowie drogi miedzy
TCH, a Adamculą padłem. Może nie dosłownie, ale czułem się źle, cholernie źle... Ręce od łokci w dół zupełnie bez czucia, nogi od kolan w dół to samo. Plecak ciężki jak nigdy. W głowie szum. Mrowienie kończyn, krok w stylu pijanego.
- Dziewczyny, nie dojdę - mówię.
Dobre kobiety z nich są, wzięły mój plecak. Idę tylko z kijkami. 500 m od Adamculi zataczam się jeszcze bardziej, zachwiana równowaga po całości, mroczki przed oczami (na nieszczęście nie te dwa, znane z TV)... Na Adamculi kładę się na ławie, plecak pod nogi, ręce w górę. Jest trochę lepiej, ale nie do końca. Dobrzy ludzie interesowali się mym losem (dziękuję im za to tutaj, osobiście nie kontaktowałem zbyt klarownie), Kaśka z Pauliną popędziły w dół po pomoc, druga Kaśka została przy mnie. Jedzie jakaś terenówka. Zatrzymuje się przy Nas. Jest Kaśka i Paulina - okazało się, że ludzie, którzy byli w Spalonej powiadomili leśniczego o moim stanie (chyba pierwszy był tam z meldunkiem pewien kolarz - dzięki chłopie i szerokości Tobie życzę). Leśniczy wypytał mnie o samopoczucie, zapakowaliśmy się w Toyotę i szlus szosą na kwaterę. Po drodze Kaśka zabrała swoją brykę i jedziemy. W Zubercu czekała już na Nas karetka pogotowia. A szczególnie na mnie. Przebadali, osłuchali, zrobili EKG. I nic - zdrów, tylko stwierdzili, że musiałem się na coś zdenerwować i stąd taka reakcja organizmu... No patrz pan - ja? zdenerwować?
No tak, zły byłem na Rohacze, na poranną pogodę...
O winie w schronie w Chochołowskiej, garncu wody potokowej i puszce tuńczyka na przełęczy nie pisnąłem słówka...
Cóż - picie wody z podejrzanych strumyków to ostateczność,
głupotą jest dopiero wtedy, gdy się ma jeszcze 1,5l mineralnej w plecaku, ale nie chce się po nią sięgnąć... Taki kurde morał i nauczka dla mnie na przyszłość.
Na kwaterze gospodyni czymś mnie uraczyła - jakieś domowe lekarstwo - dodatkowo koc dostałem na noc i w opakowaniu pod kołdrę i koc spać. A kochane moje ANIOŁKI czuwały nade mną.
Rano było wszystko ok.
Dzień pełen wrażeń zaważył na dalszych losach ekspedycji. Postanowiliśmy skrócić nasz pobyt o kilka dni, z oczywiście stanowczym postanowieniem powrotu w tą część Tatr i dokończeniem tego, co zaczęte i zrobieniem tego, co było w planach.
Lajtowy dzień ostatni (choć bardzo urokliwy) opiszę jutro. Na dziś wystarczy.
Dziękuję za uwagę.