To bardzo stara historia, chyba z 1961 roku...
Już publikowana na innym forum, kilka lat temu.
Był piękny sierpniowy wieczór, siedzieliśmy pod Murowańcem i rozmawialiśmy. O czym się na ogół wtedy rozmawia w górach? Zupełnie tak samo jak w Anglii, czyli o pogodzie. Zdania są podzielone, jedni, że utrzyma, drudzy wybrzydzają, że grań zbyt ostro zarysowana i gwiazd od cholery a więc pompa murowana. Robi się chłodno, więc przenosimy się do „kapliczki” (to ta wydzielona część jadalni – pan Ryszard Drągowski łaskawie dawał klucz „schroniskowej arystokracji”). Zbiorowe wycieczki marki „PTTK – wczasy wędrowne” już poszły spać, poza nami tylko dwa stoliki jeszcze zajęte, cztery pary starszych ludzi, jak co wieczór rżnie w brydża. Przedpołudniem włóczą się po hali, żadnych wysokości, ale wiem, że to starzy „kosynierzy”, jeszcze z przed pierwszej wojny światowej i robili drogi, o których nawet nie mogę marzyć. Wciąż są jednak tu w Tatrach „obecni” i tylko to się liczy. Ocena kogokolwiek na podstawie skali trudności i czasu potrzebnego na przejście jest bez sensu – to nie stadion lekkoatletyczny, na którym stoi sędzia z stoperem i taśmą. Gwoli ścisłości – wtedy jeszcze tego nie wiedziałem tak dokładnie.
No i siedzimy w tej kapliczce. Jakiś bliżej nie znany mi facet, śpi jednak o dwie prycze dalej w „trumnie”, więc musi być ze „swoich”, zaczyna narzekać, że jakoś ma pecha do Rysów i nigdy na nich nie był. Bo to trudności z noclegiem w Moku a jak już i to pokonane to pogoda się urywa itd. Strzela mi do głowy idiotyczny pomysł i mówię – „to idź stąd, z Murowańca, masz jeszcze rezerwację na cały tydzień, jeden „dobry” dzień powinien się trafić”. „Przestań się wygłupiać, to za daleko”, mówi jeden z kolegów. To świetny taternik, ale „specjalista” od krótkich ale ekstremalnych (jak na tamte czasy) dróg, więc jego zdanie nie jest dla mnie miarodajne. Następne głosy są podobne. Coś mnie siekło, pewnie chwilowy napad idiotyzmu, i mówię – „Niemożliwe? Dobrze, sprawdzimy, jutro rano wychodzę” i od razu przychodzi mi na myśl, że to niemożliwe i prawie się zaczynam modlić, aby urwało pogodę i lało przez najbliższe trzy dni, bo potem muszę wracać, urlop się kończy a z moim szefem nie ma żartów. Zakład jednak zostaje zawarty. „Idziesz ze mną” – pytam tego pechowca od Rysów, bąka coś niewyraźnie, że może...
Pogoda jednak nie urywa i rano jest prześlicznie. Na domiar złego zaspałem i zamiast wyjść o 6-ej tak jak planowałem wychodzę dopiero o 7-ej. Ten skurczybyk, który winien jest całej „aferze” śpi dalej, z takimi tak zawsze, nawet nie chce się obudzić. Dyżurny GOPR-owiec, który był świadkiem zakładu mówi mi, że chyba będzie dość ciepło i mogę właśnie od tego dostać w tyłek, dorzuca – zastanów się jak będziesz już w Moku.
Bagaż dobrałem starannie – sweter – moja duma, bo „zachodni” i niewiele ważący, pelerynka z igelitu, latarka, zapasowe baterie, jakieś 20 dkg kostek cukru (przydałaby się tabliczka czekolady, ale akurat w tamtym roku ich do sklepów nie „rzucano”). Horolezka jest prawie pusta, ergo lekka i o to właśnie chodzi. Noszenie ciężkiego plecaka, w dodatku o konstrukcji takiej jak w tamtych czasach bywało, traktowałem zawsze jako karę za grzechy, których w dodatku nie popełniłem i migam się od tego jak tylko mogę.
Wychodzę, trochę głodny, zaledwie jakiś kawałek chleba z oscypkiem (kiełbasy też wtedy nie „rzucano” do sklepów). Mógłbym, co prawda ugotować sobie owsiankę, za która naprawdę przepadam, ale jestem pod czasem a w dodatku mam nieodparty wstręt do gotowania na kocherze – okropne urządzenie, ale brak lepszych – też nie rzucali do sklepów. Tak nawiasem – te braki zaopatrzeniowe, zarówno w branży spożywczej jak i sprzętu górskiego znakomicie potaniały koszty uprawiania „tatrzańskiej pasji”.
Idę, zastanawiając się – Kozia czy Zawrat – wybieram w końcu Zawrat, jakoś nie lubię Koziej, sam nie wiem, dlaczego. Przy Zmarzłym już siedzi stara góralka z kwaśnym mlekiem i samowarem. Patrzę na zegarek i robię sobie przerwę – napiję się herbaty (cosik była tłusta ta herbata ale co tam – w górach nie zwraca się uwagi na takie drobiazgi). Zawrat – znajome chłopaki już „siedzą” na Zawratowej od Matki Boskiej. Są jakieś 20 metrów wyżej. Przez chwilę rozmawiamy, pytają się gdzie idę. Odpowiadam, że na Rysy. W odpowiedzi – „Q***, wariat”. A wy „meblarze” odpowiadam z godnością (to aluzja do „ławeczek” – nigdy nie miałem przekonania do wspinaczki z „pomocami naukowymi”). Pytają czy zakład, inteligentni chłopcy, odpowiadam, że tak. „A to, co innego” odpowiadają i dodają, że już myśleli, że mi się „pogorszyło”. Pięć Stawów – nie umiem sobie odmówić szarlotki. Całe szczęście, że nie ma kolejki. Pani Maria Krzeptowska zagaduje gdzie idę i dlaczego mi się tak śpieszy. Odpowiadam, że na Rysy. Znowu komentarz na temat mojej sprawności umysłowej, ale dodaje trzeci kawałek szarlotki i nawet nie chce wziąć pieniędzy.
Idę dalej, żadnych tam skrótów na górze, ma być „sportowo”, fair play. Morskie Oko – jestem już trochę zmęczony. Złośliwy diabełek, który się ujawnił w mojej łepetynie – podpowiada – „daj sobie spokój, wypij piwko, właśnie przyjechał autobus z całą kupą ładnych panienek, poderwij jedną i idź w kosóweczki, potem obiadek i powolutko wrócisz sobie na Halę i obwieścisz sukces, kto o tym będzie wiedział”. Apage satanas - krzyczę w myśli i prawie biegnę w kierunku Czarnego Stawu, aby być możliwie szybko jak najdalej od tego siedliska pokus wszelakich. Czarny Staw, trochę oddechu na płaskim. Po chwili znowu niestety w górę. Jest gorąco jak gdzieś nad Morzem Śródziemnym. Mam ochotę zdjąć koszulę, ale rozsądek zwycięża, nie mam odpowiedniej skóry na takie zabawy. Zdaję sobie sprawę, że idę już trochę jak automat – słynna „poznańska schnell-zapierdalanka” (to taki termin ukuty przez jednego z znanych poznańskich alpinistów z ówczesnej górnej półki). Poznaniacy być może nie odznaczają się specjalną fantazją, ale to twarde chłopaki, którzy potrafią nawet dorównać w takich zabawach chłopakom z Podhala (no może jednak trochę są gorsi).
Kryzys przychodzi już niedaleko szczytu. Zaczynają mi przed oczyma latać czarne plamy, w dodatku zaczynam się bać – wstyd, przecież to q****** łatwa ścieżka. Ostatnie metry, ku zabawie gawiedzi na szczycie idę prawie na czworakach. Mam szczęście – na szczycie zastaję znajomego przewodnika o znanym nazwisku. Wyjaśniam, o co chodzi i proszę o potwierdzenie na kartce, że tu jestem i o której godzinie. Jest wyraźnie rozbawiony i znowu słyszę coś o idiotach, których się powinno przymusowo leczyć. Wystawia jednak zaświadczenie a potem częstuję herbatą z termosa. „Powinieneś mieć termos” – mówi surowo. „Jeszcze czego – odpowiadam – to dodatkowy kilogram z kawałkiem”. Pyta wobec tego o latarkę – rumienię się i pokazuję, że mam – obaj wiemy, o co chodzi – kiedyś mnie „uratował” w trudnej sytuacji, wynikłej z braku tego urządzenia.
Z drogi powrotnej jakoś nie mam żadnych wspomnień poza monotonnym odgłosem butów na ścieżce (tak nawiasem te buty to były tzw. Pionierki, ówczesny hit polskiego przemysłu obuwniczego – z odwiedzających to forum to chyba nikt nie wie co to był za „znakomity obuw”

. To w górę, to znowu w dół, wreszcie znowu Zawrat. Jak to miło – na łańcuszkach przynajmniej jest trochę inaczej. Nad Czarnym Stawem czeka na mnie kilku kolegów, w dodatku z kawą w termosie. Chłopaki jednak potrafią być czasami mili. Pokazuję im kartkę z „zaświadczeniem”. Śmieją się i mówią, że to niepotrzebne, bo wystarczy na mnie spojrzeć. Jest też i „sprawca afery”. Pyta się jak było? Staram się możliwie ładnie uśmiechnąć i ... „pocałuj mnie w d*** z swoimi pytaniami, trzeba było iść ze mną. Murowaniec – jest dokładnie godzina 20 – „zabawa” trwała równe 13 godzin.