W pierwsze święto mieliśmy atakować Siną w Niżnych Tatrach, lecz w połowie drogi w Dolinie Demianowskiej, zrezygnowaliśmy z tego planu ze względu na niski pułap chmur i kamerkę z Chopoka, która ukazywała nam gęstą mgłę na szczycie. Zawróciliśmy więc do Liptowskiego Mikulasza, skąd podjechaliśmy do wylotu Doliny Ziarskiej, bo jedyne co było widać na niebie, to oświetlony wierzchołek Barańca, przebijający się między chmurami. Na miejscu opłata - trzy Euro - do przełknięcia. Na parkingu trzy samochody: dwa lokalne i jeden na blachach PB (Powaska Bystrzyca).
Na podejściu, w lesie, znikome ilości śniegu, mniej więcej od piętra kosówki jego ilość zaczęła wzrastać. Na Gołym Wierchu dogoniliśmy dwóch facetów (potem się okazało, że to ci z Powaskiej Bystrzycy).
Najgorsze było to, że za Gołym Wierchem ślady zrobiły nam kawał i znikły, zawiane zupełnie przez wiatr (to na minus). Ale przynajmniej wyszliśmy ponad morze chmur i objawiły nam się widoki na Liptów (to na plus). Za to zerwał się zapowiadany, bardzo mocny wiatr (drugi minus). Ale nogi były w dobrej formie, torowaliśmy ostro do przodu (drugi plus). Szkoda tylko, że dwaj młodzi panowie z Powaskiej nie przyszli nam z odsieczą, tylko grzecznie, zachowując odpowiedni odstęp, maszerowali po naszych śladach (trzeci minus). Żeby zakończyć ten wywód trzecim plusem dodam, że kosówka w końcu się skończyła i dotarliśmy na trawiaste zbocze.




Owi dwaj panowie, ogólnie byli ciekawi, bo po zejściu z Barańca, okazało się, że szli oni dokładnie po naszych śladach wpasowując się podeszwami co do centymetra. Na podejściu wcześniej w lesie stwierdziliśmy, że przed nami szła jedna osoba, bo odbity był jeden ślad. A tu okazało się, że jeden ślad należał do dwóch osób, hehe.
Końcowy odcinek składał się wyłącznie z lodoszreni i trzeba było uruchomić tajniki chodzenia z zachowaniem należytej równowagi, żeby nie odjechać do Doliny Tarnowieckiej. A przecież wystarczyło tylko zabrać ze sobą raki. Tak też uczynili dwaj przybysze z Poważa, którzy zakładali je jakieś 45 minut. Sprawdzałem to na zegarku.





My w międzyczasie doszliśmy na szczyt Barańca, gdzie rozbiliśmy półgodzinną bazę za betonowym słupem, który osłaniał nas od huraganowego wiatru. Stamtąd poczyniłem parę wypadów na różne krańce wierzchołka w celu zrobienia pamiątkowych zdjęć. Koledzy ze Słowacji dotarli niedługo po nas i z tego co zaobserwowałem, zdjęcia robili głównie sobie nawzajem. Jeden z nich założył nawet jakieś markowe, narciarskie gogle na pół twarzy - chyba na zdjęciach miały mu one dodać powagi.





Powrót na parking był już formalnością, zeszliśmy akurat o zachodzie.


Na drugi dzień świąt podjechaliśmy na Orawę, do wsi Komjatna. Tym razem plan był jasno nakreślony i zrealizowaliśmy go w pełni. Trzy lata temu Słowacy otwarli tam zielony szlak przez Hrdos na Ostre, na które wcześniej można było tylko wejść od strony południowej. Słońce nam smażyło całą trasę, ale w wyższych partiach gór, rządziły tego dnia chmury.

Po stromym leśnym podejściu dotarliśmy do pierwszej atrakcji: skalnego okna pod Hrdosną Skałą. Przez okno prowadzi odbitka do wlotu Jaskini Zaszkowskiej, do której można zajrzeć. Wyżej szlak pnie się stromym kominem, ubezpieczonym łańcuchami, pomiędzy skałami. Wprost na Hrdosną Skałę, z której widok na tą część Orawy jest piękny. Wzrok przyciągają pola nad Komjatną, ale widać z niej również Kubińską Holę i kawałek Tatr Zachodnich. Wielki Chocz tego dnia postanowił się schować w chmurach.




Na skale zamontowano prostą drewnianą barierkę, zamiast drogich i szpetnych metalowych zabezpieczeń, jakie można spotkać, na przykład, w polskich Pieninach.

Płaskim grzbietem szlak poprowadził nas do kolejnego punktu widokowego - Skrizelna Skala. Tu dla odmiany żałowaliśmy, że w chmurach schowana jest Mała Fatra Krywańska, ale w zamian było widać Kopę i Szypa.

Po zejściu na przełęcz pod Ostrym nastąpiło bardzo strome podejście na Ostre (1067 npm). Przy pokonywaniu zalodzonych stopni pomogły nam zainstalowane łańcuchy.
Widok ze szczytu jest rewelacyjny. Żeby mieć ogląd na różne strony świata, trzeba się po nim po prostu przemieszczać. Jest również nowa książka wpisowa - Polaków wpisanych niewielu. Po pobieżnym przeczytaniu rzucił się w oczy wpis rodaków z dalekiego Goleniowa.




Do Komjatnej wróciliśmy tą samą drogą.


Baraniec, jak to Baraniec - nie zawiódł, chodzimy tam w sumie co roku, za to Szypska Fatra ukazała nam swoje nowe oblicze, którego nie znaliśmy. A to z kolei zwiastuje nasz powrót. I jest czwarty plus.