Na letni urlop wybraliśmy się na pogranicze Karyntii i Tyrolu do Doliny Lesachtal, skąd czyniliśmy tytułowe wypady w góry. Dolina jest bardzo spokojna (w dolinie jest tylko jedna, nieistotna kolejka górska) i wyjątkowo malownicza, z jednej strony okalają ją Dolomity Lienckie, z drugiej zaś Alpy Karnickie. Każdy górołaz znajdzie tu coś dla siebie - ferraciarz, jak i miłośnik spokojniejszych ścieżek, a największą popularnością cieszył się położony w pobliżu naszego pensjonatu edukacyjny szlak przez młyny.
Pogoda na urlopie dopisała aż za bardzo - pięknie wstrzeliliśmy się w afrykański wyż, który panował nad Europą. W górach był on bardzo przyjemny, nie tak upalny, a burze wystąpiły może w przeciągu tych dwóch tygodni z dwa razy i do naszej doliny nie dotarły. Tak więc byliśmy skazani na chodzenie - udało się urobić jedenaście wycieczek i w sumie czternaście kilometrów przewyższenia.
Zanim dotarliśmy na miejsce próbowaliśmy swojego szczęścia w Grupie Kreuzecka, jednak musieliśmy zmienić plany, bo droga dojazdowa do wybranego przez nas szlaku została zamknięta. I tak też inną krętą drogą w Grupie Schobera dotarliśmy do wysoko położonego parkingu (około 1850 npm) pod Winklerner Hutte. Naszym celem był Mulleter Seichenkopf, ale pewni jego osiągnięcia nie byliśmy, bo plan jego zdobycia powstał kilkadziesiąt minut wcześniej. Nawet nie wiedzieliśmy ile się na niego wchodzi; czasy na tabliczkach również nie były podane.
Pierwsze pięćset metrów przewyższenia doprowadziło nas na Strasskopf. Kolejne sto długim trawersem pod błękitną taflę jeziora Schwarzkofelsee.
Nad jeziorem wymarzona tabliczka poinstruowała nas, że szlak na Seichenkopf jest "nur fur Kletterer" (potem doczytałem, że jest za austriackie II). Spojrzałem na żonę, ona na mnie - no cóż, spróbujemy. Chociaż ze wspinaczami mamy niewiele wspólnego.
I faktycznie jakoś super lekko nie było - najgorsza paradoksalnie była końcówka kilka metrów pod wierzchołkiem. Taki mocny tatrzański zero plus. Po drodze w jednym, newralgicznym miejscu zainstalowana była metalowa lina.
Widok ze szczytu (2918 npm), głównie na Petzeck i inne szczyty Grupy Schobera, bardzo nam przypadł do gustu. W książce znaleźliśmy jedyny polski wpis na tym urlopie, a należał on do jakiegoś samotnego turysty z Mrągowa i był sprzed kilku dni. Co go tu zawiodło - nie wiadomo - nas na przykład zamknięta droga w Kreuzecku.
Żeby urozmaicić sobie trasę zeszliśmy okrężnie przez pastwiska Raneralm. Wśród krów, much, osłów i gzów. Teraz czekał nas już tylko zjazd do Lienz i dalsza droga do Doliny Lesachtal stała otworem.


widok z Strasskopf






Po podróży i dość długiej pierwszej wycieczce zrobiliśmy sobie dzień przerwy, żeby zebrać siły na dalsze łażenie. Na następny dzień szykowaliśmy bowiem trasę z tak zwanej grubej rury z bardzo długim podejściem.
Wymieniona gruba rura to Steinwand Klettersteig, czyli wysokogórski trawers pomiędzy dwoma szczytami: Edigonem i Steinwandem. Podejście z Obergail jest dość długie, ale nie takie żmudne, jak to opisuje Csaba Szepfalusi w swoim przewodniku. Jednak na pierwszy szczyt o nazwie Edigon ( na końcu podejścia płyty z ekspozycją, jak na Hrubym Wierchu) 1500 metrów przewyższenia trzeba urobić. Po opisie w przewodniku byliśmy z żoną bardzo nakręceni na tę trasę i w ani jednym miejscu ona nie zawiodła. Ferrata prowadzi turystę w takie rejony, które są najbardziej niedostępne, czyli w strome trawki poprzetykane skalistymi odcinkami, przez dzikie granie. Samej wspinaczki na trasie nie ma jednak zbyt wiele. Jest jedno miejsce C, ale jest ono dość krótkie i niezbyt wygórowane. Na tej drodze chodzi jednak o coś innego, czego przykładem jest jej środkowy przebieg, w którym stalowa lina prowadziła nas nad kilkusetmetrową przepaścią, a była zamontowana na wysokości łydek.
Widoki po drodze są genialne - głównie na włoską, południową część Alp Karnickich, ale i w stronę Hohe Warte.
Po przejściu tej trasy pozostała w nas jakaś dziwna pustka, że to już po wszystkim. Marzenie, które się spełniło

.

widok z Edigonu w kierunku Steinwandu



widać linę po prawej stronie


Steinwand
z lewej Monte Peralba, z prawej Torkarspitz

Następnego dnia opuściliśmy naszą dolinę i udaliśmy się w Dolomity. Wystartowaliśmy przed wschodem z bardzo popularnej doliny Val Fiscalina (parking płatny - 5 Euro). Wygodna i szeroka ścieżka poprowadziła nas pod pierwsze tego dnia schronisko Zsigmondy Comici Hutte. Przy schronisku powiewała jedynie flaga Tyrolu, co dało trochę do myślenia.
Wyżej ścieżka nie zmieniła charakteru i doprowadziła nas pod kolejne schronisko Bullelejochhutte. Korzystający ze schroniska akurat wsuwali śniadanie.
Nas jednak nic nie mogło powstrzymać przed dalszym napieraniem do góry. Ból, zmęczenie, głód, wiatr, ani ziąb.
Dzięki temu przez jakieś pół godziny na szczycie mogliśmy sami kontemplować widoki. A było co oglądać, bo z Oberbachernspitze (2675 npm) rozciąga się naprawdę piękna panorama Dolomitów. Oczywiście główny plan stanowi Croda dei Toni i Tre Cime di Lavaredo.
Następnie czekał nas powrót pod schronisko. Chciałem ominąć stonkę pod trzema wieżami i schodzić na przestrzał obok jeziora Dei Piani, ale moja żona mnie przekonała, ze skoro jesteśmy tak blisko Tre Cime to czemu tego cuda nie zobaczyć. I mnie przekonała - w sumie godzina dalej była młoda.
Przy schronisku Locatelli wyłoniły się trzy wieże i ten widok wprawił mnie w zachwyt. Żona zaś ziewała, ale to chyba z powodu lejącego się z nieba żaru trochę osłabła. Aż takiego tłumu nie było, ale i tak skutecznie i szybko nas przepędził w dół do Doliny Sassovecchio. Dolina była piękna, ale upał (po Śląsku hyca) był nieznośny i tylko marzyliśmy o powrocie do klimatyzowanego samochodu. "Hitze fest" - taki nagłówek nas przywitał po odpaleniu programu informacyjnego w telewizji na naszej kwaterze.
w oświetleniu Croda del Toni

z prawej Cima Una
w centrum nasz cel




chyba nie trzeba opisywać 


Trochę nas nogi bolały po Dolomitach, więc ruszyliśmy w pobliskie Alpy Karnickie. W tej sytuacji obraliśmy kurs na Porze (Cima Palombino). Samochodem podjechaliśmy na prowizoryczny parking pod jeziorkiem Klapfsee, skąd zakosami (udostępnionymi również dla rowerzystów) podeszliśmy na przełęcz Tilliacher Joch. Tam znowu ujrzeliśmy pozostałości po kretyńskiej wojnie (bunkry i okopy).
Dalsza droga nosi nazwę trawersu Porze i prowadzi bardzo łatwą i widokową ferratą (A/B) na szczyt. Ze szczytu świetne widoki w kierunku Monte Cavallino i Dolomitów. Następnie przemarsz grzbietem i zejście drogą o nazwie Austriasteig (również A/B).Trasa powrotna przez Neue Porzehutte na parking nad jeziorem. Świetna wycieczka na jakieś pięć godzin.
poranek na Tilliacher Joch

Croda dei Longherin


z widokiem na Dolomiti di Sesto
Po drugim dniu przerwy znowu pojechaliśmy w Dolomity. Z niemałymi problemami, po ciemku, jakoś odnaleźliśmy szlak nr 418 biegnący w kierunku Col Bechei. Owym szlakiem dość przyjemnie pokonywaliśmy niezbyt strome progi doliny. Do momentu pierwszego trawersu zbocza, które mieliśmy z prawej strony i było straszliwie poorane płytkimi żlebami.
Ciężko było przejść ten fragment trasy, wszystko się osuwało, żona postanowiła to obejść górą. Ja jakoś wydarłem, ale trochę się przy tym "porysowałem". Po kolejnych dwóch łatwiejszych trawersach dotarliśmy do rozstaju szlaków pod Col Bechei. Po pokonaniu ostatnich metrów przewyższenia ukazał nam się niesamowity widok na północno-wschodnią część Dolomitów.
Następnie szlak 418 łagodnie sprowadził nas pod Lago del Limo, a dolina De Fanes na parking. Po drodze zaliczyliśmy obleganą atrakcję, czyli wodospady Cascata di Fanes. Przejście pod wodospadem w upalny dzień było naprawdę orzeźwiające.



widać niesympatyczne żleby


widok na Tofany

w środku Piz dles Conturines, z lewej nieco zachmurzona Marmolada

okolica Lago del Limo


Po dolomitowej turze nogi znowu wykazywały nieśmiałe oznaki słabości, ale postanowiliśmy dać im srogi wycisk w zamian i wybraliśmy się w Dolomity Lienckie. W końcu sterczały one nad naszymi głowami, prosząc się o odwiedziny. Podjechaliśmy niedaleko na parking pod kompleksem hotelowym Tuffbad, skąd do góry poprowadził nas szlak 215.
Początek jego przebiegu dość nieśmiało pokonywał przewyższenie, w dalszej części spodziewaliśmy się więc najgorszego. Które nastąpiło. Po pokonaniu tej cholernej stromizny dotarliśmy na trawiastą i rozległą przełęcz Zochenpass (2260 npm). Z przełęczy otworzył się widok na Wysokie Taury z Grossglocknerem na czele, a także na pobliskie wierzchołki. Niestety nie na wszystkie, bo chmury tego poranka nie chciały się do końca z graniami rozstać.
Na przełęczy zaczęła się nasza przygoda z ferratą Allmaier-Toni-Weg do której podeszliśmy dość lekceważąco, bo na bergsteigen.com wyceniają ją na B/C. Wprawdzie u Csaby było, że C/D, ale jakoś nam to umknęło. Najtrudniejsze miejsce z rampą tak naprawdę mógłbym po przejściu spokojnie zakwalifikować jako D.
Początek był bardzo prosty i prowadził nas wzdłuż wschodniej grani Weittalspitze. I tak nas usypiał aż do podejścia pod główne spiętrzenie tej góry. Tam nastąpił zwrot akcji o 360 stopni i zaczęła się trudniejsza wspinaczka. Potem pojawiła się skrajnie eksponowana i dość trudna rampa do sforsowania - podciągaliśmy się na samej linie. Wyjście z rampy było kluczowe, żonie do odpoczynku posłużyła krótka taśma. Na koniec dwa kroki nad przepaścią. Pierwszy był na całą rozciągłość mojego rozkroku, ale szpagat to nie był, spokojnie. Drugi już był łatwiejszy.
Na szczycie Weittalspitze (2539 npm) krzyż, książka (znowu bardzo mała ilość wpisów) i zasłużony odpoczynek. Ze szczytu zeszliśmy przez przełęcz Weittalsattel i dalej wąwozem Weittalgraben z powrotem do Tuffbad.






rampa


zejście WeittalgrabenKolejny dzień - kolejna wycieczka. Nie jedziemy zbyt daleko, bo dolinę obok. Dojazd w górne piętro Doliny Frohntal był ekstremalnym przeżyciem (chyba najmocniejszym na całej wycieczce), ale szutrowa i mega podziurawiona droga zawiodła nas na dość wysoko położony parking, bo na 1566 m npm. Szybko podchodzimy pod Ingridhutte i dalej podążamy w kierunku Luggauer Torl. W okolicy przełęczy mamy wybór: w prawo na Zwolferspitz, w lewo na Torkarspitz. Do końca nie byliśmy pewni, gdzie pójdziemy, ale ostatecznie szlak na szczyt graniczny bardziej nas zachęcił. I to był chyba dobry wybór. Piękna i stroma żołnierska ścieżka wijąca się niczym wąż po trawiastych zboczach Torkarspitz poprowadziła nas do austriacko-włoskiej granicy pełnej w tej okolicy starych wojennych umocnień. Następnie na szczyt pokierowały nas nieco wyblakłe znaki nietrudnym, zeroplusowym terenem. Pomimo słabszej przejrzystości powietrza widok bardzo nam się spodobał; wzrok przyciągał pobliski wysoki szczyt Monte Peralba. W książce wpisowej sami lokalni zawodnicy, w tym wpis z przed kilku miesięcy comelicotrekking, którzy dodają panoramy na google maps. Torkarspitz (2574 npm) oczywiście posiada śpiewną włoską nazwę - Monte Pietra Bianca.
Na szczycie urodził się plan, który zakładał dalszy przemarsz w kierunku Luggauer Sattel i powrót na Luggauer Torl. Był to dobry pomysł, bo zaoszczędził nam czasu i ubrał nasza trasę w sensowną pętlę. Z Luggauer Torl zapoznaną wcześniej ścieżką w dół i znowu powrót samochodem tą straszną drogą. Na dole pół godziny wyciągaliśmy kamienie powciskane w bieżnik opony. No i mała konkluzja - Dolina Frohntal jest najładniejszą z dolin w Karnickich, jakie dane nam było odwiedzić.


na wprost Zwolferspitz

po lewej Monte Peralba
tę grań będziemy trawersować po jej lewej stronie





Żona radziła dzień przerwy, ale byłem nieugięty. Na pocieszenie wybrałem niedługą trasę na Lumkofel, w pobliskich Dolomitach Lienckich z nie tak strasznym, bo dziewięćsetmetrowym podejściem.
Wystartowaliśmy lekko już kulejąc z osady (kilkadziesiąt mieszkańców) o pięknej i wiele mówiącej nazwie Assing. Nie wiem co ich napadło, żeby się tak nazwać, ale przynajmniej łatwo jest zapamiętać. Po żmudnym podejściu lasami dotarliśmy na halę Mahdalpe, czyli w coś podobnego do Wielkiej Fatry. Krzyż na Lumkoflu w tym miejscu był dobrze widoczny - żona więc odzyskała humor. Po mojej wcale nie złośliwej informacji, że to jeszcze pięćset metrów przewyższenia do góry żona rozłożyła ramiona na boki (w których trzymała kijki), zacisnęła mocno zęby i rozpoczęła podejście, które momentami polegało na podnoszeniu kolan na wysokość jej talii. Minąłem ją m/w w połowie podejścia, gdy ocierała pot z czoła, patrząc z wyrzutem do góry, gdyż szczytowy krzyż w ogóle się nie chciał przybliżyć

.
Na szczycie jest też ławeczka z widokiem na Karnickie, a sam wierzchołek oferuje piękną panoramę Dolomitów Lienckich. Jest często odwiedzany i obok szczytowego krzyża jest miejsce poświęcone lokalnemu przewodnikowi Hansowi Oberluggauerowi (pod Edigonem też było), który zginął tragicznie w lawinie w Wysokich Taurach.
Zeszliśmy okrężnie przez halę Oberrasteralm, gdzie wybudowano (czy też wyremontowano) nowe schronisko. Gospodarz zachęcał nas nawet do odwiedzin, ale nie mieliśmy smaku na browara.
Wieczorem w ruch poszła maść przeciwbólowa. A w krtań to na co rano nie było smaku.







Po dniu przerwy siły wróciły. Miałem zamiar postawić na coś lżejszego, żeby za bardzo się nie ujechać przed opuszczeniem doliny Lesachtal. I tak wybór padł na Grupę Vilgratnera w Wysokich Taurach. Żonie naopowiadałem, że rejony mogą być dosyć nudne, a i pogoda niepewna, więc szału nie będzie. A było wprost przeciwnie.
Nasza trasa miała same zalety:
- wysoko położony parking (Volkzeineralm 1884 npm),
- po drodze był piękny wodospad,
- pod szczytem ładny górski staw (Degenhornsee),
- zdobyty szczyt był na sporej wysokości (Grosses Degenhorn 2946 npm).
Do tego dopisała pogoda i widoczność. Na szczycie posiedzieliśmy trochę aż zaczęli się schodzić inni turyści. Na parking wróciliśmy szlakiem poprowadzonym z drugiej strony wodospadu, także nawet jakąś pętlę udało się z tej trasy zrobić.


w środku Hochgrabe
po lewej Kleines, a w środku Grosses Degenhorn




w środku Grossvenediger
w kierunku Weisse Spitze

Dolinę opuściliśmy bardzo wcześnie rano i pomknęliśmy w Alpy Julijskie, bo prognoza jaką zapowiadali na ten dzień w tym rejonie była rewelacyjna. Od kilku lat ostrzyliśmy sobie zęby na trasę, która zamierzaliśmy przejść i w końcu ten czas nadszedł.
O świcie zajechaliśmy na parking pod Altopiano del Montasio. Kilka grupek osób już też się wybierała na szlak. Za nami ruszyła włoska młodzież, która podążała po naszych śladach aż na szczyt Foronon del Buinz. Dalej już chyba nie poszli.
Ale najpierw czekało nas podejście pod Cima di Terrarossa najlepszą mulatierą, jaką znam. Na tym podejściu nie da się zmęczyć. Pod szczytem odbiliśmy na wschód trawersem na przełęcz Forca de lis Sieris. Tam właśnie zaczyna się ferrata Ceria Merlone. I tak naprawdę inny świat.
Od początku podejścia nasze oczy przykuwał piękny widok na Jof di Montasio, po przejściu pierwszego stromego spiętrzenia kolejne metry pokonywaliśmy po stromych półkach, które trawersowały wzdłuż grani. I tak na zmianę: półki, spiętrzenia, spiętrzenia, półki przez dobre trzy godziny aż do końca trasy. Niektóre ubezpieczenia na trasie są już dość wiekowe i nadają się do szybkiej wymiany. Na wielu półkach zaś nie było wcale ubezpieczeń, co powodowało mocniejsze bicie serca.
Na samym szczycie Foronon del Buinz (2531 npm) jest darmowy schron (ful wypas) Bivacco Luca Vuerich, który postawiła rodzina tragicznie zmarłego Luki ku jego pamięci. Trzeba przyznać, że mieli gest. W jego pobliżu gromadnie przesiadują kozice i koziorożce.
Z przełęczy delli Scalini wróciliśmy wygodnie na halę di Montasio szlakiem 624 przez rejony pasterskie.
Jakie wrażenia po przejściu? Lepszą trasą w Julijskich jeszcze nie szliśmy.
Po powrocie zjechaliśmy na Lago del Predil, gdzie wraz z wieloma turystami oddaliśmy się błogiemu relaksowi nad brzegiem jeziora.



na szczycie Foronon del Buinz

ta piramida po lewej to Jof Fuart
tą ścianką prowadzi zejście






Po wieczornej biesiadzie nad jeziorem poranek nie był zbyt radosny. Obudziłem się w samochodzie pomimo, że zasnąłem na ławce. Wczesnoporanny podjazd na parkingi pod Mangartem też nie miał zbyt wiele zalet, chyba jedynie taką, że był darmowy. Całą drogę podjeżdżaliśmy za Słoweńcem, za którym wystartowaliśmy na szlak i równo zeszliśmy do samochodu, co wszyscy razem skwitowaliśmy na koniec uśmiechami. Z tym, że Słoweniec robił naszą trasę w odwrotnym kierunku.
Słoweńska droga bardzo nas zaskoczyła in plus, po drodze było kilka miejsc ze sporą ekspozycją. W sam raz na poranne rozgrzanie. Chwilami siąpił deszcz, do tego świeciło słońce co oczywiście skutkowało pięknymi tęczami.
Niestety na szczycie przywitało nas spore zachmurzenie, ale coś tam można było zobaczyć.
Po godzinie przerwy zeszliśmy ceproszlakiem po stronie włoskiej. Im byliśmy niżej tym mijaliśmy co raz większe tłumy, w tym sporo Polaków. Trochę nas to zastanawiało, bo prognozy były bardzo burzowe - opad wprost wisiał w powietrzu. Mimo tego wszyscy twardo brnęli do góry w kierunku ferraty i szczytu.






Powrót do Polski skrupulatnie, zgodnie z przepisami, bo dostałem ostatnio za dużo mandatów zza granicy. Austriacy zamontowali niedawno radar na nowym odcinku autostrady do Wiednia (okolica Gaweinstal), który nie jest opisany, także uważajcie.
I w ten oto sposób kolejny letni urlop przeszedł do historii. Czas snuć kolejne plany - mamy na to cały rok

.