Przełom lipca i sierpnia spędziliśmy na urlopie w Alpach w Dolinie Sztubajskiej – postaram się również napisać relację w najbliższym czasie, bo działaliśmy tam dość intensywnie. Dzięki temu, że mieliśmy jeszcze aktualne winiety: czeską i austriacką, zdecydowaliśmy się kolejny długi weekend spędzić w Alpach. Długi, jak długi, w piątek musiałem iść do roboty, ale dość szybko się wyrobiłem i przed szóstą dojeżdżaliśmy w okolice Raxu. Celem na wieczór był punkt widokowy 20-schilling blick w paśmie Wiener Hausberge. Chciałem tam dojechać od Breitensteinu, ale wszystkie okoliczne znaki pchały mnie do Semmering, które jest położone powyżej, no i ostatecznie do platformy widokowej musieliśmy schodzić. Jakoś nie przewidziałem, że będziemy patrzeć z wyhladki w kierunku zachodu słońca, więc zdjęcia wyszły bardzo pod światło. Okolica pełna jest pensjonatów, przeróżnych pałacyków i innych dopracowanych budowli i z tego co zaobserwowaliśmy, to odwiedzają ją głównie starsi pensjonariusze w jesieni swego życia. Wszędzie jest blisko, wszystko jest dobrze oznaczone (może za wyjątkiem drogi do Breitensteinu

), w góry kursują kolejki – jednak na starość zdarza się radość

.




Noc spędziliśmy niezauważeni pod jednym z hoteli w przytulnym wnętrzu naszego samochodu. No dobra, siedzenia się w nim nawet nie rozkładają do końca, więc aż tak przytulnie to nie było. Ale grunt, że jednak we wnętrzu

.
Rano przemieściliśmy się do Doliny Hollental w Raxie, skąd bladym świtem wystartowaliśmy w jej odnogę – Grosses Hollental. Tam wbiliśmy się w piękną ferratę Teufelbadstubensteig o trudnościach B. W ubezpieczonych drogach w Raxie nie chodzi jednak o trudności, ale generalnie o możliwość przemieszczania się w tak wspaniałym, skalistym i nieprzystępnym terenie. Całą drogę się zastanawialiśmy dlaczego jesteśmy w tym paśmie dopiero pierwszy raz, pomimo że mamy w nie pięć godzin jazdy samochodem.






Powyżej ferraty mieliśmy pewne zawahania logistyczne, które wynikały ze złego odczytania tego co jest wyraźnie narysowane na mapie, dzięki czemu zeszliśmy trzysta metrów niżej, aby się przekonać, że ten ruch nie miał sensu, bo wcześniej szliśmy w dobrym kierunku.
Lasami i zarośniętymi polanami doszliśmy do rozdroża pod Otto-Schutzhaus, gdzie nadzialiśmy się na chmarę turystów, których w tą okolicę wwozi niedaleko usytuowana kolejka. Dużo Czechów, sporo również Węgrów – nie ma co się dziwić – w Rax mają oni całkiem niedaleko.
Na tej wycieczce również nie zaliczyliśmy żadnego szczytu, bo najwyższym jej ulokowaniem był położony na wysokości 1620 npm punkt widokowy Hollentalaussicht. Jest to również główny cel kolejkowiczów, kultowe miejsce do robienia sobie selfie oraz miejsce, w którym kończy swój bieg ferrata Alpenvereinssteig. Z ferraty co kilka minut wyłażą ci co właśnie ją przeszli, a zachwyceni kolejkowicze rzucają na nich pełne podziwu spojrzenia

. Siedzieliśmy tam dobre pół godziny, bo czekaliśmy na przejaśnienie, więc był czas na obserwacje.


z tyłu Schneeberg
AV-Steigiem zeszliśmy z powrotem do doliny, choć plany były inne, ale postanowiliśmy je zmienić, aby odwiedzić na drugi dzień Hochschwab, bo prognozy wieszczyły mocną lampę. Szlak jest bardzo stromy, ale pokonywanie go w dół jest całkiem przyjemne. Mimo, że ma wycenę B, to najtrudniejsze miejsce nie jest wcale takie łatwe i do tego dość przepaściste. Żona się oblekła w uprząż, a ja zaś trzymałem się twardo bez asekuracji. Do ostatnich dwóch drabin, przy których żona pouczyła mnie, że trzeba się wpinać do liny obok i nie ma dyskusji. W sumie to nie było tak strasznie, ale jednak z asekuracją było mi trochę lżej na sercu

.
w świetle jupiterów

najtrudniejsze miejsce na trasie - rampa po lewej





Na obiad poszliśmy do schroniska przy parkingu. Jedna zupa, dwie cole, po kiełbasie z bułką i chrzanem (myślałem, że zamawiam kotleta

) – koszt 120 zł. Kąpiel urządziliśmy sobie w rzece Schwarza w jednym z miejsc do tego przeznaczonych. W rzece są małe zatoczki, gdzie można spokojnie się zanurzyć, a nawet popłynąć kilka metrów z czego miejscowi ochoczo korzystają. Niestety wszędzie obowiązuje zakaz biwakowania. Lokalne władze przestrzegają, aby korzystać z miejsc noclegowych w okolicznych miejscowościach wypoczynkowych. Postanowiliśmy się więc dostosować i po zakupach w Reichenau an der Rax (całkiem tam przyjemnie) przemieściliśmy się autostradą, a następnie drogą nr 20 na przełęcz Seebergsattel, która oddziela pasmo Hochschwab od Murzstegen Alpen.
Wieczór spędziliśmy na przełęczy na ławce przy piwie, odganiając natarczywe i wszechobecne mrówki. Najlepsi byli Austriacy, którzy rozbili namiot na stelażu na dachu swego samochodu. A my znowu do auta. Wieczór był pochmurny, za to noc gwieździsta, zapowiadająca piękną pogodę następnego dnia…

...szkoda tylko, że poranek znowu przywitał na pełnym zachmurzeniem. Radzi nie radzi równo o szóstej zabraliśmy się więc za najbardziej stromy, początkowy odcinek naszej trasy przez Aflenzer Staritzen. Plany były różne, z tyłu głowy mieliśmy myśl, że musimy jeszcze wrócić o sensownej godzinie do Polski, bo nazajutrz idziemy przecież do pracy. Celem nr jeden był Ringkamp, najgorsze jednak było to, że nie miałem ze sobą mapy i nie pamiętałem jak się na niego podchodzi i ile się na niego idzie. Daliśmy sobie czas operacyjny obliczony na cztery godziny marszu i postanowiliśmy się tego trzymać.






Dzięki temu, że nie było światła udało się włączyć piąty bieg i pół godziny przed naszym deadlinem zameldowaliśmy się pod szczytem. Problem polegał na tym, że szlak pokazał nam swoim przebiegiem środkowy palec i poprowadził na Ringkamp od drugiej, zachodniej strony. Gdy to zobaczyłem i obliczyłem wzrokowo ile nam zejdzie na pokonanie tego odcinka, to rzuciłem do żony, że nie ma szans. Ale wymyśliłem dość klarowną drogę bezszlakową zboczem – na to znowu żona nie chciała się zgodzić.
I wtedy, jak na zawołanie, pogoda zaczęła się poprawiać, a w tle ujrzeliśmy niebieskie niebo. Postanowiliśmy spróbować granią, która łatwo puszczała, a na koniec strawersowaliśmy poniżej żeby nie złazić bez sensu.
Na szczycie przywitała nas zapowiadana i o kilka godzin „obsunięta” lampa i dalekie widoki po Dachstein.




w tle Dachstein
w środku Hochschwab

Jednak główną atrakcją był Oberer Ring. Bez przesady muszę przyznać, że jest to jedno z ładniejszych miejsc w górach, jakie widziałem i w sumie to po ten widok tam pojechałem. I warto było. Przez dolinę pomiędzy skalnymi ścianami prowadzi dwójkowy, alpejski szlak znakowany czerwoną kropką – coś na przyszłość.


Zaletą naszej trasy był fakt, że nie stanowiła ona pętli, a z powrotem szliśmy tak samo. W promieniach słońca Hochschwab ukazał nam swoje prawdziwe oblicze. Szlak omija wszystkie wierzchołki, tylko na Hochweichsel prowadzi znakowana odbitka, na płaskowyżu w tym rejonie nie ma żadnych widocznych ścieżek oprócz tej głównej, co jest też w pewnym sensie niezwykłe.



Oberer Ring z góry




z lewej Hochschwab, z prawej Ringkamp
Hochweichsel









Po ośmiu godzinach, w lejącym się żarze z nieba, wróciliśmy na przełęcz Seebergsattel. Zmieściliśmy się więc w czasie operacyjnym. Wymyślonym na poczekaniu, po niewyspaniu i lekkim systemu przegrzaniu tego dnia o szóstej rano...