Wczoraj wróciliśmy z Żoną z naszego pierwszego alpejskiego wyjazdu. Miał to być wyjazd rekonesansowy, chcieliśmy też zdobyć austriacki szczyt Grosser Muntanitz, mający 3223 m n.p.m. Jako "bazę" wybraliśmy sobie miejscowość Matrei in Osttirol w Wysokich Taurach. Znaleźliśmy tam kwaterkę za 15 euro/os/dzień co wydawało nam się przyzwoitą ceną.
Jako że nawet najkrótsza droga z Warszawy do Matrei to ponad 1100 km postanowiliśmy rozbić ją na dwa dni. We wtorek przyjechaliśmy do Zakopanego, gdzie przenocowaliśmy w naszej stałej kwaterze na Krzeptówkach. Raniutko w środę wyruszyliśmy dalej. Przez Chochołów, Suchą Horę, Dolny Kubin i Żilinę do Bratysławy. Przejazd przez Małą Fatrę jest niezwykle malowniczy, całość psuje tylko słowacka specjalność, czyli obrzydliwe betonowe bloki nawet w małych, uroczych miejscowościach. Ponadto fatalne oznakowanie wjazdu na autostradę w Żilinie. Efekt był taki, że pojechaliśmy lokalną drogą wzdłuż autostrady, a potem kierując się wg oznaczeń wjechaliśmy na nią w przeciwnym kierunku. Jak zawróciliśmy to okazało się że w miejscu gdzie wjechaliśmy... autostrada się kończy

ależ wtedy przeklinałem... w końcu zaczyna się jeszcze raz no i już bezboleśnie doprowadza do Bratysławy. Po dwugodzinnym pobycie w stolicy Słowacji, podziwianiu uroczej "betonowej panoramy" Petrżalki (kto był to wie o co chodzi) przejechaliśmy przez Dunaj i parę km dalej przez granicę z Austrią. I tu pierwszy szok. Kraj jest prześliczny, zadbany, czysty, ludzie niezwykle mili i uczynni. Drogi oznaczone są tak że po prostu nie sposób się zgubić. Po ok 50 km lokalnymi drogami omijającymi od południa Wiedeń dojechaliśmy do autostrady A2. I tu kolejny szok - nasze rodzime autostrady nie wiem czy w takiej Austrii załapałyby się pod miano drogi ekspresowej. Te są genialnie oznaczone, równe, szerokie, a na drodze zero buractwa które u nas jest normą. Jedzie się niezwykle przyjemnie. I tak w kilka godzin przez Graz, Klagenfurt, Villach, a potem już lokalnymi drogami przez Lienz dotarliśmy do serca Wysokich Taurów w Matrei in Osttirol. Od Villach jedzie się dnem ogromnej, długiej na kilkadziesiąt km alpejskiej doliny. Skala tych gór jest doprawdy zaskakująca. W samym Matrei dzięki bardzo dobrej znajomości niemieckiego przez moją Żonę szybko odnaleźliśmy naszą kwaterkę. Pokój bardzo ładny, z łazienką, tarasem - a nasza gospodyni zostawiła nam klucz do domu jak byśmy chcieli wcześniej wychodzić czy później wracać. Jak dla nas - rewelacja
W czwartek rano wyszliśmy o 6, gdzyż naszym celem było schronisko Sudetendeutsche Hutte i któryś z trzytysięczników w jego otoczeniu - Muntanitz albo Gradtoz. Po godzinnym marszu wzdłuż szosy biegnącej w górę doliny doszlismy do drogi na halę Steiner Alm. Cała dolina Tauerntal jest prześliczna. Powyżej Matrei jej dno tworzy głęboki na dobre 300 m skalny kanion, którym prowadzi przełom sporej górskiej rzeki. Z boku, właśnie od Steiner Almu spada ogromny, liczący dobre 800 m wysokości wodospad. Skala jest wprost porażająca jeśli porówna się go np. z Siklawą. Zbocza sa tu bardzo strome, nachylenie sporo przekracza 45 stopni, a mimo to rośnie tu do wysokości 2000 m las którym prowadzi zakosami z początku droga a potem wygodna ścieżka. Po mozolnym podejściu dotarliśmy do zupełnie pustej doliny polodowcowej, w której jest hala Steiner Alm. Na jej końcu był wysoki na dobrze 600 m próg a na nim, wśród śniegu widać było budynek schroniska. A jeszcze wyżej było widać białe szczyty przekraczające 3000 m. Spotkaliśmy kilkanaście świstaków i stada owiec. Podejście pod ten próg do schroniska było męczące ale bardzo widokowe. Zaczęły pojawiać się płaty śniegu - niektóre bardzo śliskie, a że również strome i położone tak że nie bardzo dało się je obejść to w ruch musiały momentami pójść raki i czekany. W okolicy samego schroniska, na wysokości ponad 2600 m śniegu było już bardzo dużo, ale większość płatów dawało się pokonać bez sprzętu. Śnieg był często mocno rozmiękły i zapadało się w niego nieraz i do pasa. Przy schronisku dłuższy odpoczynek, żarcie i zastanawianie się co dalej. Winterraum był wyposażony naprawdę nieźle, mieliśmy śpiwory, żarcie, maszynkę butanową - tak więc mogliśmy tu zostać i następnego dnia od rana atakować szczyty, albo zaatakować je dziś, zejść do schroniska i tam przenocować. Pogoda jednak zaczęła sie psuć. Mgły pojawiły się zarówno z góry jak i zaczęły podnosić się w dolinach. Zaczął wiać nieprzyjemny wiatr. Wejście na szczyty tego dnia wydawało nam się trudne - trzeba by przekraczać wielkie pola śnieżne i lodowe, a jak juz pisałem były rozmiękłe i nieprzyjemne. Zajęłoby to bardzo dużo czasu a byliśmy zmęczeni ponad 1600 m podejściem z Matrei. Ponadto w całej dolinie nie było zywego ducha, nie znaliśmy dokładnie trasy i po prostu patrząc na te szczyty i na myśl o zagubieniu się we mgle robiło nam się nieswojo. Baliśmy się też że rano może być gęsta mgła i nawet samo zejście w dół w tych warunkach może być niebezpieczne i kłopotliwe wśród labiryntu śnieżnych płatów poniżej. Tak więc zrezygnowaliśmy z "ataków szczytowych", postanowiliśmy jednak jeszcze podejść w górę doliny. Taką skalno-błotnisto-snieżną grzędą doszliśmy do niewielkiej buli na wysokości prawie 2750 m. Wysokość i nasz brak alklimatyzacji dało się odczuć - raz że tętno podskakiwało w górę po kilku krokach to i ciężej się oddychało. Na buli spora seria zdjęć i z lekkim żalem ruszylismy w dół. A z dołu już zaczęła szybko wpełzać w górę gęsta mgła. Wkrótce dotarła i do nas, zaczął padać deszcz, widoczność spadła do kilkudziesięciu metrów. Ale już zeszliśmy poniżej najgorszego śniegu i dalej już jedynie męcząco, ale bez wielkiego niebezpieczeństwa dotaliśmy do dna doliny Steiner Alm. Tam jest prawie płasko, ale potem czekało nas jeszcze 1000 m zejścia do Matrei. A z doliny wyrzuciły nas niezwykle natarczywe owce

zachowywały się tak jakby chciały nas przegonić ze swojego terytorium, szły całym stadem 3 kroki za nami i wcale nie miały przyjaznych min

. Zejście do Matrei było już bardzo męczące, ciężkie plecaki stawały sie coraz cięższe. A potem jeszcze godzinka marszu szosą... dotarliśmy ledwie żywi do naszej kwatery ok 20. 14 godzin na nogach dało się odczuć
W piątek zaplanowaliśmy przełęcz Kals Matreier Torl i szczyt Kalser Hohe (2430) a może i dalsze szczyty w tej grani przekraczające 2500. Droga na przełęcz jest to z poczatku zwykła, poprowadzona serpentynami asfaltówka, a potem taka bita droga dla samochodów. Dopiero od ok 1700 m zaczyna się leśna ścieżka (coś a' la Ścieżka nad Reglami). Od rana szliśmy we mgle i popadującym od czasu do czasu deszczu. Mieliśmy nadzieję że wyżej coś będzie widać. Po drodze się okazało że zapomnieliśmy zapakować jedzenia... to stawiało całą wycieczkę pod znakiem zapytania, no ale stwierdziliśmy że jak będziemy iśc powoli to jakoś to przeżyjemy i nie padniemy z głodu. Na przełęczy było schronisko, ale oczywiście zamknięte. Należy dodać że przełęcz ma 2200 m a do niej dochodzi las, więc piętra roślinności są tu nieco inne niż w Tatrach

Przy schronisku ugotowaliśmy sobie wywar z zebranych po drodze pędów sosny i ziółek - nawet dało się wypić. A potem moja Żona dokonała największego odkrycia - obok schroniska stało kilka puszek piwa

Stwierdziliśmy że jedno wypite na pół nas nie upije, ale da nam nieco energii, w końcu to kupa kalorii

(właścicielowi piwek, pewnie jakiemuś tutejszemu bacy, zostawiliśmy kartkę z podziękowaniem i 1,20 euro w miejsce jednej, znikniętej puszki

). Z Kals doszła tu dwójka turystów, ale że zaczęło wręcz lać stwierdzili że nie idą dalej w górę tylko wracają z powrotem. My ruszyliśmy szerokim, trawiastym grzbietem, zupełnie jak Długi Upłaz albo Czerwone Wierchy. Wysokość odczytywana z GPS rosła wolno, ale systematycznie. Wiedzieliśmy że nasz szczyt ma 2430 m Dotarliśmy wreszcie na wzniesienie o tej wysokości, ale dalej piętrzyło się kolejne, nieco wyższe i wyraźniejsze wzniesienie. Obok stała drewniana budka, a w poprzek grzbietu przebiegała mała co prawda, ale... linia energetyczna

Moja Żona już ledwie szła. Pod budką zostawiliśmy plecaki i ruszyliśmy dalej, na widoczny przed nami szczyt. Po jakimś czasie wyjąłem GPS i zdezorientowany odczytałem wysokość 2470... okazało sie że minęliśmy już to co mieliśmy w planach i idziemy granią dalej. Żona stwierdziła że już wyżej nie idzie i wraca do placaków, a ja postanowiłem jednak zdobyć ten szczyt. Okazało się, że ma 2540 m. Odsłaniał się stamtąd ładny widok (pomiędzy chmurami) na południową część Granatspitze Gruppe (ten szczyt był jakby w jej środkowej grani) a po drugiej stronie Kals na Glocknergruppe. Sam Grossglockner był jednak schowany w chmurach. Z mapy wynikło że dotarłem na Ganotzkogel. Po zrobieniu kilkunastu zdjęć, panoramy itp. ruszyłem w dół do Żony, a potem już razem grzbietem z powrotem na przełęcz do schroniska. Znów zrobiła się mgła i zaczęło padać... pogoda naprawdę nas nie rozpieszczała w czasie tego wyjazdu. A potem już lasem, i drogą biegnącą ogromnymi zboczami Rottenkogel z powrotem do Matrei. I znów ledwo się doczłapaliśmy do kwatery... tym razem nie tyle z powodu odległości co z głodu i przemoczenia.
Sobota, ostatni niestety dzień pobytu zaczęła się od mgieł i deszczu. No cóż... postanowiliśmy zdobyć górujący na Matrei szczyt Plantissbichl (a przynajmniej tam nam się wydawało że to on). Wg mapy miał 2160 m, a na prawie 200 docierała przejezdna dla samochodów droga. Zaczęliśmy podejście od doliny Virgental. Cały czas już nie tyle padało co wręcz lało. Pierwszym etapem, miała być hala Wodenalm, a potem już "bezszlakowo" na szczyt. Na hali, na wysokości 1840 m stały zabudowania, a wyżej rozciągały się pastwiska. Nieco się przejaśniło i zobaczyliśmy dalszą drogę... okazało się że góra na którą sobie ostrzyliśmy zęby to Hintereggkogel o wysokości 2638, a Plantissbichl to jedynie taki większy garb w jego grani. Okazało się że nawet zdobycie tego garbu jest bardzo kłopotliwe. Całość była terenem pastwisk, poprzegradzana drutami kolczastymi, porośnięta tu i ówdzie lasem i pokryta trawą. Zaczęliśmy podchodzić czymś w rodzaju żlebu z widocznymi śladami ścieżki. Miało to jednak nachylenie ponad 50 stopni, a mokra trawa była tak śliska że pożałowaliśmy wręcz że nie mamy czekanów (które tego dnia zostały sobie w domu). Po pewnym czasie dotarliśmy do równie stromego lasu a wg GPS to było zaledwie ok 2000 m. Źle nam się zrobiło na myśl że mielibyśmy jeszcze prawie 200 m podchodzić w tych warunkach. Bez większego żalu więc zawróciliśmy. Postanowiliśmy zrobić sobie coś w rodzaju pikniku na łagodniejszej części stoku. Przestało padać, chmury zaczęły szybko się podnosić. Ukazały się łańcuchy okolicznych szczytów. Wreszcie po 2 dniach pojawiły się prawdziwie alpejskie widoki

Coś przepięknego. Jak okiem sięgnąć góry, góry, góry... I tak na oko o wysokościach względnych tak 1,5-2 raza większych niż w Tatrach. Wyszło słońce, tak więc posiedzieliśmy dobre 40 minut. Stwierdziliśmy ze skoro pogoda zrobiła się nam na koniec wyjazdu taka ładna to należy to wykorzystać nie wróciliśmy drogą którą tu dotarliśmy, a ruszyliśmy szlakiem do Gasthofu "Strumerhof". Mieliśmy stąd wspaniały widok na naszą trasę z dnia pierwszego, która biegła przeciwną stroną doliny Taurental. Dopiero stąd było widać jak duże przewyższenie zrobiliśmy i ile jeszcze zostało do szczytów trzytysięczników. Od tej strony szczyt Nussingkogel, mający prawie 3000 wygląda prawie jak Sławkowski Szczyt ze Smokowców... tylko taki ze 2 razy większy

. Od Gasthofu dalej zachodnimi zboczami doliny Tauerntal aż do osady Grubben gdzie był mostek przez rwącą rzekę... mostek jak się okazało z zakazem wstępu no ale cóż było robić... na szczęście się nie zawalił

Tym razem spotkaliśmy agresywne.. krowy, a właściwie byka, który nas przeganiał ze swojego terytorium. Nie musze mówić że takie spotkanie znakomicie przyspiesza rączośc ruchów

Od Grubben szliśmy już dnem doliny Taurental z powrotem do Matrei. Po drodze przeszliśmy wzdłuż górnej krawędzi kanionu który opisałem przy 1 dniu. Kanion jest niesamowity, tworzą go zupełnie pionowe ściany, gdzieś hen w dole rwie rzeka, a z drugiej strony wali z hukiem ogromny wodospad (ten z 1 dnia). Wrażenie jest niesamowite, bo w końcu jest się na praktycznie samym dnie doliny. A środkiem tego wszystkiego biegnie sobie najzupełniej w świecie... linia wysokiego napięcia, tu i ówdzie stoją domy w takich miejscach że by nam nawet do głowy nie przyszło jak można tam mieszkać

A w dole doliny widać rozłożone urocze Matrei. Wycieczka która miała być krótka zrobiła się niespodziewanie bardzo długa (zasługa pogody), tak więc dochodząc wieczorem do kwatery mieliśmy problem z podejściem po schodach

A potem niestety... mycie się, szuszenie rzeczy, pakowanie... i obiad z piwkiem w pobliskim gasthofie... mniam, jak smakuje dobre mięsko po 3 dniach jedzenia batonów, kanapek i po tak dużym wysiłku
A wczoraj.... wyjazd o 6 z minutami rano, jazda w górę doliny Tauerntal - szosa jest przepiękna, prowadzi licznymi tunelami, pnie się coraz wyżej (a przy tym jest równa, szeroka, mało który fragment zakopianki jest taki dobry) i w końcu dociera do płatnego (10 euro), ponad 5-kilometrowego tunelu pod główna granią Alp. A potem zjazd w dół już po drugiej stronie, dolina jeszcze bardziej wcięta i wyższa niż Tauerntal - dla samej tej drogi warto by tam przyjechać. A dalej dojazd do autostrady... i potem przez całe Niemcy, gdzie można jechać praktycznie cały czas 150 km/h i szybciej do Świecka, a potem... polska rzeczywistość drogowa, dopiero tam widać jaką prowincją Europy jeszcze jesteśmy

Łącznie ponad 1350 km do Warszawy, zrobione w nieco ponad 15 h. Czas naprawdę niezły, a i droga na szczęście jakoś minęła, bo trochę się baliśmy tak długiej jazdy
Podsumowując - wyjazd udany. Pogoda nie dopisała, nie dotarliśmy powyżej 3000, ale i tak zakochaliśmy się w Alpach i w Austrii, kraju miłych, uśmiechniętych ludzi, wspaniałych dróg i niesamowitej przyrody. Wiemy już że trzeba tam jak najszybciej wrócić, ale późniejszym latem, może wtedy pogoda bardziej dopisze
Zdjęcia nieco później, nie mam teraz możliwości ich zmniejszenia do ludzkich rozmiarów