Witam.
Nie pochwalę się jakąś super relacją, jak zwykle, ale oto kilka słów ode mnie.
Mijam się z kolegą pomiędzy zmianami ze środy na czwartek. Rzucam hasło: "Darku, może Tatry w weekend?". Kolega odpowiada: "Oczywiście!". Tak zaczyna się plan.
Spotykamy się o 4 pod pewnym krytym targiem w naszym mieście, żeby ruszyć na szlak jak najwcześniej i mieć jak najwięcej czasu na wszystko.
Znanymi mi ścieżkami dojeżdżamy do drogi nr 28 i przez Zator, Wadowice tniemy do zjazdu na Zawoję. Dalej tniemy przez Jabłonkę do granicy Kościeliska i Zakopanego i przez Przysłop Miętusi ruszamy na Małołączniak. Pogoda cudowna.
Nie próbuję nawet wtrącić w ostatnie zdanie nutki sarkazmu, bo w końcu nie pada! Mało tego, podczas mojej ostatniej, samotnej wędrówki w te rejony (nieudanej z resztą) było o wiele gorzej (była o tym relacja tu na forum). Cóż, uśmiechamy się i kontemplujemy, w końcu lato ciągle trwa!
Udajemy się w lewo... Wiecie gdzie.

Za niebieskimi znakami na Małołączniak. Idziemy dzielnie. Kamienie są doskonale wytarte, przez co w tak wilgotny dzień bardzo śliskie. Przy podchodzeniu nie sprawia to aż takich problemów. Gorzej będzie podczas schodzenia - mówię do mojego towarzysza drogi. Ten, nie wprawiony w takie stany rzeczy kroczy za mną nieco wolniej ale ogólnie rzecz biorąc na podejściu jesteśmy ramię w ramię. Z uwagi na fakt, że nie jestem tutaj po raz pierwszy mój kolega zdaje się całkowicie na mnie. Idzie za mną i analizuje uważnie swoje kroki. Ja zaliczam "telemark", przytulam się z kosodrzewiną. Nic to. Idziemy dalej, a gdy zaczyna kończyć się las postanawiamy dychnąć dłużej, zjeść jakieś kanapeczki i następnie udać się w dalszą drogę.
Widoki ciągle nie najlepsze ale nie tracimy wiary bowiem na szlaku minęliśmy już parę grotołazów, a tuż za nami idzie inna parka zmierzająca "na Kopę, a dalej się okaże" - jak sami nam mówią. Podbudowani faktem, żeśmy tu nie sami robimy sobie mały popas. Załatwiamy potrzeby.......... Nie powiem kto, gdzie i co. Generalnie jemy także rzeczone kanapeczki i ruszamy dalej, bo wyciśnięte z nas w ubranie soki zaczynają robić się bardzo zimne. Powiewa lekko.
Wchodzimy wyżej w Kobylarzowy Żleb, mijamy prędko łańcuszek, pniemy się wyżej, a drogę zachodzi nam pewne stadko...
Z uwagi, że nazwiska nas obu wskazują na parzystokopytne uważamy, iż nic nam nie grozi. Znam ja zachowania kozic i wiem, że prędko zwiewają, gdy próbuje się do nich zbliżyć. Tutaj suprajs! Wódz stada sida, jak pis na tylnych łapach i obserwuje MNIE bacznie i dokładnie analizuje moje ruchy. Kolega krok za mną idąc zauważa ten fakt. Papierosy jednak się odzywają, kaszlę znacząco i kozice znikają rach ciach ciach. Za moment szczyt Małołączniaka.
Idziemy jeszcze chwilę, na trawie widzę zamarznięte nawiewy. Chyba sama para w powietrzu tak zamarza, myślę. Nie jest źle! Wszak mamy nadal lato. Nie dziwi mnie to, natomiast kolega nie kryje swojego zdziwienia. Dochodzimy na szczyt. Znaki na dole mówiły o 3h na górę. Nam zeszło 4.....................
Nieśmiele próbują się ukazać jakieś horyzonty...
Szczytujemy chwilę tylko.
Po wypiciu płynów zaczynamy iść ku Kopie Kondrackiej za znakami czerwonymi. Znaki mówią o 40 min. Nam zajmuje to godzinkę. Tempo się zwalnia, bowiem kolega analizuje każdy krok w dół. kamienie są serio śliskie. Klnie na czym świat stoi na Vibram, który nie daje nic (na Beskidzkich szlakach problemy takie nie występują). Dochodzimy zatem na Kopę. papierosek, gadu gadu i dalej na przełęcz o nazwie od rzeczonego szczytu. Na pewno nie idziemy na Giewont, bo kolejka, bo późno pomału się robi, bośmy zasapani... W ogóle planujemy przyjść na Giewont w innym terminie. Na pewno nie dziś.
Zejście zarządzam za znakami żółtymi przez Wielką Polanę w Dolinie Małej Łąki. Przy aucie meldujemy się koło godz. 17. Po drodze jeszcze dychamy raz dłużej. Zejście zajmuje nam baaaaaaardzo dużo czasu. Apelujemy o wymianę kamieni na Tatrzańskich szlakach na nowe, nie wyślizgane, nie wygłaskane.
Na koniec pada nam ni to grad ni to śnieg... A następnie wylazuje słonko i świeci do końca.
Szybki kurs na Krupówki po serki i powrót do domu. Łechcony po uszach nową płytą Lao Che zapominam o bożym świecie, nie słucham, co tam CB rzecze i w Chochołowie fotomaszina robi nam drogą fotkę... Nie wiem jeszcze jak drogą tylko.
Dzień kończymy w domach popijając browar.
Jakby źle nie było dzień uważamy za udany, a siebie za emerytów, którym kopalnia odbiera kondycję i zdrowie. Tak czy owak, ja wszystko zganiał bym na fajki i piwsko ale..... Są argumenty brzmiące lepiej.
Pozdrawiam.