W końcu udało się znaleźć czas na dłuższy odpoczynek od tatrzańskich granitów, przepaści, itd.
Skład: kobiety i dzieci, czyli moja lepsza połówka Aneta i ja.
Miejsce: najniższy z beskidów czyli jak można się domyślać Beskid Niski
Czas: 26-29. VIII. 2008r.
Podróż to sentymentalna i nostalgiczna. Jakieś 9 lat temu poznawaliśmy się właśnie w Beskidzie. Teraz postanowiliśmy trochę powspominać i zobaczyć co zostało z naszych wspomnień niezmienione.
Dzień I - wtorek
Trasa: Komańcza - Jasiel
Z Jasła wyruszamy pociągiem o 4:30 w kierunku Zagórza. Już na początku spotyka nas niespodzianka. Kupujemy bilety z Jasła do Komańczy. Według informacji pani z okienka na przesiadkę w Zagórzu mamy 8 minut. Przy sprawdzaniu biletów pytamy konduktora czy zdążymy na ten pociąg. Zdziwiony pyta się o jaki pociąg mi chodzi, przecież kursuje tylko w weekendy, a jest wtorek. Dostaliśmy więc bilety na pociąg, którego nie ma
Sam pociąg to też niespodzianka. Pamiętam czasy kiedy jeździliśmy do Zagórza siedząc przy otwartych drzwiach, grając na gitarce i śpiewając. Przypomina mi się grupka kolesi, którzy wyskakiwali z pociągu w biegu po przegapieniu stacji.
Teraz jedziemy jakimś małym nowoczesnym szynobusem, w którym drzwi otwierają się automatycznie i takie akcje nie wchodzą w grę.
W Sanoku wsiada grupka kolejarzy, którzy głośno z rozrzewnieniem wspominają zamierzchłe czasy PRL-u:
- Za komuny to było lepii. Robota była, pociągi jeździły co chwilę i do tego pełne. Teraz kolej upada, wszystko rozsprzedane.
- Mówią, że teraz lepij, że można podróżować, granice otwarte. I co z tego? Wyjeżdża gdzie który z nas?
-Za komuny było lepii...
W Zagórzu jesteśmy ok. 6:30. Chcemy złożyć reklamację w sprawie biletu, ale okazuje się, że kasy są otwarte dopiero o 9:30. Trudno, parę złotych w plecy.
Szukamy więc autobusu PKS do Komańczy. No nie! Jest dopiero o 9:30. Mamy więc trzy godziny czekania. Idziemy do sklepu po chleb. Pytamy przy okazji o prywatne busy do Komańczy. Pani niestety nic nie wie. Po wyjściu ze sklepu widzę jak w naszą stronę jedzie autobus z napisem Komańcza. Cóż za szczęście.
Wkrótce dojeżdżamy na miejsce.
Nasz pierwszy cel to zobaczyć jak wygląda miejsce po spalonej dwa lata temu cerkwi prawosławnej. Byliśmy w niej wiele razy. Raz nawet na prawosławnej mszy. Okazuje się, że cerkiew już chyba od dłuższego czasu odbudowują:
Stamtąd idziemy asfaltową drogą do Dołżycy. To tam poznaliśmy się na obozie dokładnie 9 lat temu.
Po drodze fotka ostrożenia lancetowatego:
W Dołżycy smutek. W miejscu wjazdu do obozu stoi szlaban z napisem "Teren prywatny. Wstęp wzbroniony" My chcemy jednak zobaczyć co zostało z dawnych lat i nie zważając na ostrzeżenie wchodzimy do środka. Drzewka które razem sadziliśmy przed laty wyrosły niesamowicie:
W miejscu starego baraku domek letniskowy. Przed nim jakiś Mitsubishi Pajero. K.... czuje się jakby mi ktoś ukradł młodość. Za czasów liceum spędzałem w tym miejscu ponad miesiąc w roku. Rozbijaliśmy cały obóz, cerowaliśmy namioty, reperowaliśmy dachy w drewnianych barakach, kosiliśmy trawę i regulowaliśmy bieg rzeki. Było pięknie. A teraz...
Nie chcemy się narażać nowemu właścicielowi, więc odchodzimy szybko w stronę wsi.
Tam wstępujemy do schroniska Pantałyk na herbatkę. Jest miło. Dostajemy wrzątek i cukier za darmo. Miejscowi są mili. Przechodzące babcie pozdrawiają nas "Dzień dobry". Złe emocje i smutek powoli odchodzą.
Po chwili idziemy już leśną dróżką w stronę granicy. Po drodze spotykamy drwali i jednego turystę. Oczywiście jak to w Beskidzie Niskim z napotkanymi ludźmi chwilę rozmawiamy. To jedyne osoby spotkane tego dnia na szlaku.
Szlakiem granicznym idziemy nieco pod górę na Danową, a następnie na Kanasiówkę, na której znajduje się stara przerdzewiała wieża widokowa.
Niestety widoków z niej nie ma prawie żadnych bo drzewa wyrosły już wyżej od niej.
Z Pasiki docieramy na Kanasiówkę zwaną też Babą. Po drodze mijamy mogiłę żołnierzy Armii Czerwonej z tablicą upamiętniającą przyjaźń czechosłowacko-radziecką. Potem już tylko w dół błotnistą drogą leśną do Jasiela. Jest tam pole namiotowe, które kilkanaście lat temu przygotował miejscowy leśniczy. Ogrodził je, wybudował zagrodę dla koni, kilka wiat, ławeczek, itp. Nikt tego nie pilnuje, nie pobiera opłat, a miejsce jest piękne i ciche. Do najbliższych domów 1-1,5h.
Na polu namiotowym są 3 osoby. Przyjmują nas bardzo gościnnie. Na wejściu dostajemy wrzątek na herbatę, a wieczorem piwko.
Jasiel:
Dzień II - środa:
Trasa: Jasiel - Barwinek
Jasiel to piękna rozległa dolina, w której kiedyś znajdowała się wioska. Jest tam niesamowity spokój i cisza. Oprócz pola namiotowego są tam ruiny starej strażnicy WOP, kilka pomników, stary cmentarz i zarastające miejsce po cerkwi. Całość leży na terenie Rezerwatu Źródliska Jasiołki, będącego największym w polskich Karpatach.
Nie chce się opuszczać tego miejsca. W trasę wyruszamy więc dopiero około 11.
Znakarze nie mogli się zdecydować co do długości drogi:
-na jednym drogowskazie niebieski szlak "Kamień 3:45h"
-na drugim niebieski szlak "Kamień 2:45h"

]
Wracamy na pasmo graniczne przez zarastające łąki Jasiela.
Po drodze często przystajemy żeby posilić się pysznymi jeżynami i borówkami.
Idąc pasmem granicznym docieramy do słowackiego rezerwatu Haburske Raselnisko, w którym znajduje się torfowisko wysokie, przez które przebiega niszczejąca drewniana kładka o długości około 200m:
Aneta robi kilka zdjęć motylom:
Ponieważ już jakiś czas temu weszliśmy do strefy Schengen postanawiamy przejść na Słowację przez zieloną granicę. Mamy niewiele picia i jedzenia, więc trzeba uzupełnić zapasy. Poza tym słowackie piwko smakuje mi bardziej niż nasze Żywce i Okocimy.
Wkrótce okazuje się, że na Słowacji znakowany szlak czasem nie jest nawet leśną ścieżką, lecz gąszczem pokrzyw i krzaczorów:
Nieco podrapani przez ostrężyny i popieczeni przez pokrzywy wychodzimy w końcu na gruntową drogę. Na niej spotykamy dwóch crossowców z Polski szukających dojazdu do pasa granicznego, a później parę Słowaków oferujących nam podwiezienie swoją Skodą.
Są bardzo mili i postanawiają nas podrzucić dalej niż sami mieli jechać. W taki sposób szybko lądujemy za wsią Certiżne, skąd do granicy z Polską jest tylko jakieś 3km.
Dziękujemy im za podwiezienie i żegnamy się. Dopiero po chwili uświadamiamy sobie, że przecież mieliśmy iść do sklepu i że do picia pozostało nam tylko niecałe 0,5l wody na dwójkę, a dzień jest dosyć upalny. Cholera, do najbliższego sklepu jest przynajmniej kilka kilometrów. Nie chce się wracać. Może znajdziemy jakiś strumyczek na trasie, a jak nie to jakoś wytrzymamy do wieczora.
Idziemy więc znowu w stronę granicy drogą gruntową. Przy okazji napychamy się śliwkami i orzechami laskowymi rosnącymi dziko przy drodze. Trochę gasi to pragnienie.
Granicę przekraczamy na Przełęczy Beskid skąd schodzimy do Czeremchy. Po drodze co kilkaset metrów mijamy rozjechane węże i żmije, więc cały czas patrzymy uważnie pod nogi, żeby nie wdepnąć w jakiś żywy okaz.
Czeremcha to kolejna piękna beskidzka dolina, w której kiedyś istniała łemkowska wioska. Wysiedlono ją w ramach akcji Wisła w latach 1945-46.
Idąc kamienistą gruntową drogą docieramy do niebieskiego szlaku. Gdzieś tu powinien skręcać w lewo. Jest droga w lewo, ale czy to już ta? Na drzewie jakieś 20 metrów przed nami widać niebieski znak częściowo zasłonięty przez gałęzie. Aneta idzie sprawdzić czy jest to strzałka w lewo czy musimy iść dalej prosto. Idzie więc patrząc w górę na znak. Ta chwila nieuwagi wystarczyła. Widzę jak idzie prosto na przechodzącą w poprzek drogi długaśną żmiję. Krzyczę tylko: "Uważaj!!!"
Aneta przystaje nie wiedząc o co chodzi, odwraca się na jednej nodze i wchodzi drugą prosto w głowę żmiji. Kiedy orientuje się co się stało, odskakuje automatycznie w tył i zaczyna krzyczeć. Nie wiem kto jest bardziej przestraszony, Aneta, ja, czy żmija spieprzająca czym prędzej w krzaki.
Na szczęście nic się nie stało (przynajmniej nam, bo nie wiem jak tam żmija

) i skończyło się tylko na strachu.
Kiedy emocje opadają idziemy dalej teraz już ze wzrokiem wtopionym uważnie w ziemię. Po chwili dochodzimy do strumyka. Prowadzi przez niego bród, ale poziom wody jest jakiś dziwnie wysoki. Okazuje się, że bobry zrobiły sobie nieopodal tamę i poziom wody znacząco się podniósł. Bezskutecznie szukamy przejścia. Pojawiają się myśli o zmianie trasy. W końcu postanawiamy przejść po zwalonych przez bobry drzewach. Jest trochę stresująco, ale się udaje. Słońce chyli się już ku zachodowi, a my mamy jeszcze jakieś 3 godziny drogi do Barwinka. No i cholernie chce się pić, a wody już prawie nie ma.
Idziemy przez monotonny las, po 2,5h dochodząc do słowackiej wieży widokowej Dukla. To olbrzymi murowany kolos z architekturą z czasow PRL-u. Ma dwa tarasy widokowe na oddzielnych poziomach. Ostatni raz byłem tam na wycieczce w III klasie podstawówki. Chyba nic się nie zmieniło.
O tej godzinie wieża jest już zamknięta. Liczyliśmy na coś do picia, ale niestety nie ma wokół żadnego kraniku, źródełka, ani strumyczka.
Na murze pamiątkowy napis mówi coś o przyjacielstwie narodów:
Drogą asfaltową schodzimy już prawie po ciemku do przejścia granicznego w Barwinku. Tam wpadamy do całodobowej restauracji. Kupujemy wodę i od razu wypijamy około litra. Do tego jeszcze cieplutki obiadek. Pycha. Jestem tak spragniony, że wypijam szybko jeszcze dwa browary.
Około 21 przy świetle czołówki idziemy szukać miejsca pod namiot we wsi Barwinek.
Prawie wszystko jest już tam pogaszone i wioska wygląda na opuszczoną. Trafiamy na jakiś napis "Grill, noclegi, namioty" i pukamy do drzwi. Budzimy właścicielkę, która jest przez to nieco wkurzona. Za to mąż jest o wiele milszy. Częstuje nas kiszonymi ogórkami domowej roboty i gotuje nam wrzątek. Za rozbicie namiotu pod domem płacimy 10zł. Możemy skorzystać z łazienki w domu właścicieli.
Dzień III - czwartek
Trasa: Barwinek - Radocyna
Tym razem wstajemy nieco wcześniej, pakujemy się, robimy zakupy i żegnamy się z właścicielami. To miejsce, w którym spaliśmy:
Dzisiaj wyjątkowo nie chce mi się iść. Nie lubię tego odcinka granicznego. Jest długi i mało atrakcyjny. Większość trasy przebiega lasem, widoków więc zupełnie brak.
Po jakichś 2 godzinach od Barwinka wchodzimy na teren Magurskiego Parku Narodowego. W środku lasu na wąskiej ścieżce stoi znak "Droga dla pieszych". Nigdy nie potrafiłem zrozumieć czemu ma tam służyć. Widziałem go też w innym miejscu w MPN.
Zgodnie ze znakiem duży trzyma mniejszego:
Teraz ścieżką graniczną idziemy pod górę na Górę Baranie po słowacku zwaną Stavok. Jest na niej wieża widokowa, ciekawa bo zrobiona z masywnych drewnianych bali. Wcześniej stała tam wieża metalowa, która nie wiedzieć czemu pewnego dnia przewróciła się
Z wieży roztacza się ciekawy widok na okolice.
Na wieży:
Z Baraniego znowu monotonnie lasem. Trochę w dół tylko po to, żeby zaraz znowu było pod górę. Rzadko ukazują się jakiś widoki na stronę słowacką:
Kiedyś szlak schodził do Huty Polańskiej i stamtąd przez malowniczą dolinę Ciechani do Ożennej. Niestety kilka lat temu dyrektor parku wybudował sobie letniskowy domek w owej dolinie nazywając go Stacją Badawczą Magurskiego Parku Narodowego. Jest to miejsce, które parkowym służy głównie do chlania, polowania i jeba.nia, a każdy turysta który przypadkiem zajdzie do Ciechani jest stamtąd natychmiast przeganiany pod pretekstem ochrony przyrody.
Po długim i monotonnym odcinku granicznym schodzimy niebieskim szlakiem do Ożennej. Znowu malownicze łąki:
A potem wieś Ożenna. Stary PGR i życie patykiem pisane:
Aż dziw bierze, że ciągle żyją tu i pracują ludzie. To już nawet nie bieda, a najgorsza nędza. Dziennie jeździ jeden lub dwa autobusy z sąsiedniej miejscowości Grab. W weekendy nic. Jest tam też jeden sklepik. Jedyne źródło dochodu to wypas owiec i krów, oraz leśnictwo. Ziemia jest zbyt mało żyzna, żeby móc coś uprawiać. Najbliższe miasteczko oddalone o ponad 20km. W zimie wieś często jest zasypana i odcięta od świata.
W Grabiu robimy dłuższy odpoczynek pod sklepem. Tu jest dokładnie odwrotnie niż w sklepie na Słowacji na Łysej Polanie. Pani miała już zamykać 20 minut wcześniej, ale czeka aż zrobimy zakupy. Potem siedzimy pod sklepem, pijemy piwko, jemy coś. Pani nadal czeka czy aby sobie o czymś nie przypomnimy i nie zamyka sklepu. Prawie 40 minut. To się nazywa podejście do klienta.
Droga do Radocyny to jakieś 9km częściowo asfaltem częściowo drogą gruntową. Dłuży się niemiłosiernie. Docieramy na miejsce przy świetle czołówki około 21. Namiot rozbijamy w studenckiej bazie namiotowej. Opłata to 4zł/os.
Ludzie mili, uczynni, gościnni, itd. ale czegoś tam jednak było mi brak. Może to ja się zestarzałem, a może Radocyna straciła swojego dawnego ducha.
Dzień IV - piątek
Trasa: Radocyna - Zdynia
Wstajemy dosyć późno i zbieramy się bardzo powoli. Wczorajsza trasa trochę nas zmęczyła, a po za tym na dzisiaj planujemy tylko krótki 4-5h spacerek.
W bazie:
Z bazy wychodzimy około 12 i idziemy do Hotelu Nadleśnictwa na obiad i piwko. Dopiero po 13 wyruszamy w trasę. Cały czas drogą gruntową przez las do nieistniejącej już wsi Lipne. Po łemkowskiej wiosce zostało tylko kilka krzyży, kapliczka, cmentarzyk, miejsce po cerkwi:
Aneta jest trochę bardziej zmęczona niż ja, więc momentami robię za szympansa transportowego:
Z Lipnej idziemy przez las drogą gruntową, która w końcu zamienia się w asfalt. Wychodzimy na łąki Zdyni nieopodal terenów, na których organizowany jest co roku łemkowski festiwal Watra.
Stamtąd mieliśmy jeszcze iść do Regetowa przez Rotundę, ale ostatecznie postanowiliśmy wrócić do domu, ponieważ pogoda zaczynała się pogarszać. Po za tym w sobotę z Beskidu Niskiego jest dosyć ciężko się wydostać z powodu braku autobusów.
Łapiemy więc stopa ze Zdyni:
Najpierw do Małastowa, potem do Gorlic. Stamtąd busikiem do Biecza, a następnie autobusem PKS do Jasła.