Halti leży daleko za kołem podbiegunowym, na samym koniuszku tego "kciuka" który się wrzyna w terytorium Norwegii. Jest to góra o kilku wierzchołkach, nas interesował ten mierzący 1324 m npm gdyż to on jest najwyższym punktem
Finlandii.
W drodze
W drodze
Na Halti weszliśmy od
norweskiej strony. Nie było wyjścia, zbyt napięty grafik wycieczki. Bo żeby wejść od strony fińskiej trzeba iść na szczyt 55 km w jedną stronę. Potrzebowalibyśmy na to kilku dni i sporo cierpliwości. A cierpliwość po to żeby się nie irytować kiedy Finowie będą nam się pukać w głowę i pytać gdzie narty zgubiliśmy.
A od strony norweskiej zajęło nam to jeden dzień. Ale łatwo nie było. Po kolei:
Łoś na masce
Z planu dojechania autem pod samą górę nic nie wyszło bo o tej porze roku leży tam mnóstwo śniegu.
Rozbijamy zatem obóz przy pierwszej zaspie na drodze. Rano, koło 8:30 ruszamy w drogę. Pewni siebie, bo po szwedzkiej zadymie co to takie Halti - pikuś.
No i maszerujemy w pustkowia. I co? I okazuje się że z każdym kilometrem morale spada. Na dodatek obieramy zły kierunek i idziemy dodatkowe parę kilometrów prosto w... nazwaliśmy to "Masyw Białej
Dupy". A w tym masywie nie ma gór. Jest tylko pustka, paliki i ślady po skuterach śnieżnych. Tak nas to urzekło że trochę czasu minęło zanim się opamiętaliśmy. Najtrafniej ujął to Marek:
"-Po co my tam szliśmy? Przecież to było widać że tam nie ma gór".
Przez pustkowia
I tu grupa, która po wrażeniach z całokształtu wycieczki nie potrzebuje już człapać na ten fiński pagór stwierdza że sobie go należy odpuścić.
Stanęliśmy, obejrzeliśmy widoczny na horyzoncie masyw (już ten właściwy), który oczywiście szlag by to trafił w większości chował się w chmurach, stwierdziliśmy że baterie w GPSie pwinny wytrzymać jakąś ilość uruchomień choć na chwilę żeby odnaleźć właściwy kierunek, i... ruszamy "na strzałkę". My tzn. Ja, Marek i Łukasz. Chcemy powalczyć do ostatniej kropli herbaty w termosie.
A w ogóle to się okazało się że rakiety dodają mi +4 do obrony przed śniegiem, Łukasza różowy termos dodaje +4 do ochrony przed zimnem, a Marka przemoczone i teraz zamrożone na kość buty dodają +6 do walki z Finami na biegówkach.
Pewni siebie tniemy prosto w kierunku góry, po śniegu, po zamarzniętej tafli jeziora, po kamieniach, aż dochodzimy do chatki, z której właściwie dopiero zaczyna się podejście pod górę. Tu naszą grupę podstępnie rozbija kubek kawy, który powoduje że w minutę po jego wypiciu łapiemy za chusteczki, rozbiegamy się bez słowa w 3 strony świata i nie wiemy czy się jeszcze zobaczymy. Na szczęście 10 minut później znów w komplecie siedzimy w chatce.
Po odpoczynku ruszamy na górę. Wkrótce brniemy na oślep w chmurze. Co jakiś czas uruchamiamy na chwilę GPS i sprawdzamy kierunek marszu. Po paru godzinach trafiamy w miejsce które wg współrzędnych spisanych jeszcze w domu z internetu powinien być fiński wierzchołek Halti. Niestety widzimy tylko postawiony pionowo kamień. Przez moment jeszcze łudzę się że jest to oznaczony właściwy wierzchołek ale trącony
przez Marka kamień zakolebał się i okazał się zupełnie zwykłym kawałkiem skały. Naszła mnie myśl że jeśli tak oznaczyli najwyższy szczyt Finlandii to ja sobie ten szczyt mogę na upartego do domu w plecaku zabrać.
Porobiliśmy sobie zdjęcia przy tym kamieniu. Na każdym zdjęciu pogrzebowa mina. Potem na wszelki wypadek sfotografowaliśmy inne kamienie w okolicy. Nie wiem po co, teraz mi nawet trochę wstyd jak sobie przypomnę jak łaziłem i klikałem foty każdemu kopczykowi. Z opuszczonymi głowami trzymamy się pilnie naszych śladów i wracamy. Widoczność zaledwie na kilkanaście kroków. Marek, podobnie jak i my pogodzony z klęską wyrywa do przodu i zauważamy że po paruset metrach gubi ślady. A my zamiast krzyczeć idziemy posłusznie za nim. No i Marek sam nie wie czemu tak szedł, ale ważne że usłyszeliśmy z mgły krzyk "HAAALTII!". Dołączamy do Marka i już z triumfującymi minami klikamy sobie grupową fotę w najwyższym punkcie Finlandii.
Dzień niepodległości
Na szczycie
Nie przeszkadza nam że jest już 18:30 a przed nami co najmniej 20 parę km marszu. I tak jest jasno całą dobę. Odszukujemy nasze szczęśliwie zgubione ślady i okazuje się że wcześniej przeszliśmy jakieś 50-70 metrów od wierzchołka. Lecimy na dół, znów posiłek w chatce i wzdłuż jeziora w świetle księżyca zasuwamy do namiotów. O 0:30, po 16 godzinach i pokonanych w tym czasie co najmniej 45 km drogi wróciliśmy do obozu.
-END-
Dziękuję za przeczytanie relacji
