Hoher Nock 1963 m n. p. m.
Oberoesterreichischere Voralpen, maj 2017Wyczieczka, którą więcej przeklinałem niż się nią zachwycałem, po górach, gdzie mało kto chodzi. Mój pierwszy przymusowy biwak bez śpiwora i namiotu, ale za to z ogniskiem
Nigdy nie należy lekceważyć gór tak jak ja. A bo niby to nie takie wysokie było. W sobotę musiałem iść jeszcze do pracy, więc mój wyjazd był mocno opóźniony, a pasmo wcale nie tak blisko. Dotarłem do podnóża góry o godz. 17.00 i już wtedy wiedziałem, że będę schodzić w nocy, bo to było 1350 metrów przewyższenia do zrobienia. Ale chciałem to zrobić, bo na niedzielę planowałem pojechać jeszcze bardziej na wschód, by zdobyć jeszcze jedną górę do korony w ten weekend. Miałem dobre tempo, w dwie godziny zrobiłem 1100 m do góry i nawet nie przeszkodziła mi w tym krótkotrwała ulewa. Widoki za plecami miałem ładne, choć od samego początku denerwowało słabe oznaczenie szlaków.
Dopiero potem zaczęło się torowanie w mokrym śniegu, trawersowanie zboczy innych szczytów, przedzieranie się przez stare lawiniska i mozolne posuwanie na przód. Ani śladu szlaków, ani śladu śladów, iść jak pokazuje GPS, a mój szczyt gdzieś tam w końcu się pojawił:
Widok zachodzącego słońca wynagradzał mi trudy drogi, ale również niepokoił wizją zapadania się w śniegu w drodze powrotnej po ciemku. Udało mi się zdobyć szczyt akurat o zachodzie słońca.
Miałem schodzić inną drogą, ale nie dojrzałem tam żadnego szlaku, tylko pionową ścianę. Wreszcie jednak dojrzałem drogowskazy i drogę, która schodziła do schroniska po przeciwnej, północnej stronie góry. I wtedy do mojego zmęczonego organizmu dotarła wizja milutkiego noclegu w ciepłym schronisku, do którego znak pokazywał mi godzinę drogi. Dodatkowo zauważyłem z góry migające światło z tego schroniska. Tak, idę do schroniska! Choć jednocześnie rezygnuję w ten sposób ze zdobycia innej góry do korony Austrii. Nie doceniłem tych gór. Musiałem zejść jednak 600 metrów w dół, a droga wcale nie była łatwa. Przyszło mi schodzić lawinowym lejem, gdzie wcześniej przy odwilży wszystko leciało w dół, pozostawiając zwały śniegu, przez które musiałem się przedzierać. Później przedzierałem się przez las powalonych drzew po szlaku, który był ledwo widoczny.
Zmordowany dotarłem do schroniska, które było... zamknięte.
Przecież pisało na dole, że zamknięte jest do końca kwietnia, a był już maj!
Ale było to światło, które okazało się ogniskiem... Przy ognisku siedziała dwójka Austriaków, którzy byli jedynymi ludźmi spotkanymi w tych górach. Nocowali w namiocie dwuosobowym, chcieli następnego dnia wejść na Nocka i zjechać na nartach. Dosiadłem się do nich, poczęstowali mnie kiełbasą i piwem, zdumieni, że w gąszczu nocy, jakiś tam Polak przedarł się w tak dzikie miejsce. Wiedziałem, że muszę przenocować, ale schornisko było zamknięte na wszystkie spusty. Nie miałem ze sobą śpiworu, płachty biwakowej, niczego... Planowałem przecież zejść do auta. Na szczęście przy schronisku było bardzo dużo drewna na opał, bo przy ognisku musiałem przekiblować noc. Na szczęście noc nie była bardzo mroźna, a księżyc rozjaśnił jej mroki.
Tu widać szczyt i śnieżny żleb, którym schodziłem.
Nie spałem całą noc. Zebrałem się o 4.00 rano, by niewyspanym, z czasem też spragnionym i głodnym, wybrać się przez góry na drugą stronę. A droga to była długa. Nie chciałem wracać przez szczyt, jednak jedyną alternatywą było przetrawersować wiele kilometrów masywu i przez przełęcz na 1700 m n. p. m. przejść na drugą stronę. Szlak ten był widoczny jedynie na GPSie Garmina. Austriacy odradzali, bo był to stary, nieoznakowany, zarośnięty już dawno szlak. Ja jednak poszedłem i był to baaaaardzo długi powrót przez MARTWY, powalony las, o którym nawet nie chce mi się pisać, bo musiałbym dużo przeklinać
Wracałem z 10 godzin przez różne muldy góra-dół, gąszcze kosodrzewiny, lecące piargi i żwir, "szlakiem", którego ciągle musiałem się doszukiwać. Takie góry, po których nikt nie chodzi. Nawet to schronisko nie jest już schroniskiem, tylko chatą górską, do której klucz można sobie załatwić w siedzibie lokalnej sekcji Alpenverein.