Gustaw napisał(a):
teraz czasy się zmieniły i wędrują na Czerwoną ...
Hehehe, ja bym wyganiał, niech będzie, ku "Dziurze", bez możliwości powrotu
Krzycho, wypad przez "czerwoną" to super frajda. Gorąco polecam. Tylko nie popełnij błędu co niegdyś ja z moim kompanem. Pozwolę sobie przekopiować moją relację z innego forum z wypadu sprzed laty. Pozdrawiam:
"Może nie była to wycieczka wybitnie trudna, ale z pewnością pełna wrażeń i niebezpieczeństw, jakich nigdy nie doznałem nawet na Orlej Perci, szlaku wśród turystycznych uchodzącym za najtrudniejszy w całych Tatrach.
Tatr "nauczyłem się" od pobytu na Słowacji. Od tamtej pory na pierwszym miejscu wyłącznie pokora, bojaźń o kompanów marszruty, oraz wzajemne wsparcie. Powodem naszego roztargnienia prawdopodobnie była zbyt duża ilość piwa, spożyta dnia poprzedniego, przez co zaplanowaliśmy taką, a nie inna trasę.
Z Nowej Leśnej wyruszyliśmy pierwszą poranną "elektriczką". Kamila, moja połowica, została wówczas na kwaterze, łącząc potem dzień z wycieczką do Popradu, z racji małego obycia z ekspozycjami.
Syndrom dnia poprzedniego przestał być odczuwalny zanim doszliśmy do Hrebienoka, gdzie przywitał nas cudowny, słoneczny poranek, tym bardziej zachęcając do marszruty. "Młody", brat Kamili, nie miał odpowiedniego obuwia. Mimo naszych uwag uparł się i udał z nami obiecując, że gdy tylko "złapie smroda" to się wycofa. I tak we trójkę dotarliśmy do Zbójnickiej Chaty. Tam pierwszy "popas", kilka łyków wody, jakiś banan, oraz papierosowy dymek. Schroniskowi turyści dopiero się budzili. Po jakimś czasie ruszyliśmy. Około czterdziestu minut powyżej schroniska zakłębiły się nad nami ciemne chmury. Jednak bardziej byliśmy zajęci fotografowaniem stada kozic, które szczególnie lubią gromadzić się w tych rejonach Tatr. Zadziwił nas wyjątkowo opustoszały szlak. Cóż, takie uroki porannego wstawania.
I tak dotarliśmy do pierwszych łańcuchów prowadzących na Przełęcz Czerwona Ławka. Dopiero tu nagle coś nas olśniło. Rzuciłem, typowo polskie "k...wa!". Przecież od przełęczy szlak w kierunku Teryho jest jednokierunkowy. I niestety to my będziemy mięli pod prąd!
Postanowiliśmy podejść na samą przełęcz na zasadzie: "a potem się zobaczy". Do tamtej pory o Czerwonej Ławce czytaliśmy tylko z przewodników. Jednak gdzieś pominęliśmy fakt jednokierunkowości. Gdy się znaleźliśmy na przełęczy, „Młody” zgodnie z obietnicą wycofał się, powoli schodząc do Zbójnickiej, potem do Hrebienoka i Starego Smokowca. Zostaliśmy we dwóch. Napotkane słowackie turystki słusznie upomniały nas, że popełniamy przestępstwo. Jednak nam wybitnie szkoda było zawracać. A po informacji, że przez około 45 min., gdzie wzrok Słowaczek zdołał sięgnąć, nadchodzących turystów z prądem nie stwierdzono, postanowiliśmy ruszyć w kierunku Teryho. Z kłębowisk chmur zaczęło ostro padać. Wtedy przekonaliśmy się, że szlak ten nie jest zupełnie przystosowany do schodzenia w obranym przez nas kierunku. Momentami trzeba było dać niezłego susa aby utrafić w skalny występ, kancerując sobie tors i piszczele. A jedyną asekuracją był ociekający deszczówką zimny i śliski łańcuch. Wybitnie się bałem, nie tylko o siebie, ale i o kompana niefartownej podróży. Myślałem „jeden błąd i lecimy”. Prowadząc, informowałem kolegę o ewentualnych przeszkodach. Widoczność ograniczyła się do paru metrów. Burza bardzo się nasiliła. Nie wiadomo było skąd szukać największego zagrożenia. Czy z wyładowań atmosferycznych? Czy też ze strony śliskiej, nieprzygotowanej do schodzenia skały, która nieźle nas obydwu kancerowała. Wydawało się, że łańcuch nie ma końca. W każdym razie ani ja, ani Paweł dłuższego w górach nigdy nie uświadczyliśmy. Piłki gradowe waliły ostro po naszych głowach. Myślę sobie „nigdy więcej, kiedy się to skończy?...”. I skończył się łańcuch. Ale nie nasze kłopoty.
Tym razem Paweł wyszedł na czoło. Po szlaku ani śladu, nie wiedzieliśmy w którą stronę się kierować. Z obawy przed strąceniem go kamolem odczekałem jakiś czas, aby zszedł na bardziej bezpieczną odległość. I tak straciłem go z oczu. Kolor jego kurtki idealnie wtopił się w tło skalnych głazów. Zacząłem nawoływać. Dopiero, gdy wytargał z plecaka coś czerwonego, stał się widoczny. Postanowiłem ostrożnie do niego zejść. I tu kolejny problem. Każdy nasz krok powodował zapadanie się nogi wraz z lawiniskiem kamieni, większych bądź mniejszych, co stwarzało kolejne zagrożenie. Paweł zaproponował abyśmy przycupnęli pod ogromnym głazem w celu przeczekania przynajmniej gradobicia. Skrajnie przemoczeni i zmarznięci zdołaliśmy pod nim odpalić jednego papierosa na pół, próbując chronić go przed ociekając wodą. Miał dodać otuchy

.
Nieustająco lejąca się deszczówka nie dała nam „popuszczać kłębów”. Nie było nawet mikrometru ciała, który byłby suchy. Zimno dawało się we znaki. Grad lekko ustał. Czekanie przestało mieć sens. Wyszliśmy spod głazu i na tzw. „czuja” skierowaliśmy się do schroniska. Po jakimś czasie ulewa również ustąpiła, a przed naszymi oczyma ukazał się dym z komina Teryho Chaty. Odczuliśmy niesamowitą ulgę. Wstąpiły w nas obu jakby nowe siły. Już nic nie było ważne. Byle zejść do schroniska i otrąbić wilgotne kanapki. Po posiłku wyciskaliśmy ciuchy niemal godzinę. Uradowani, choć mokrzy i nieco poharatani zeszliśmy do Hrebienoka, na ponowne wyciskanie ciuchów z deszczówki. Zadowolony po szczęśliwie zakończonej choć niefartownej przygodzie zadzwoniłem do Kamili. A tu kolejne info: „Młody jeszcze nie wrócił!”.
Były to czasy, gdzie na 4 osoby przypadały 2 telefony komórkowe. Mój oddałem Kamili, „Młodego” zaś puściliśmy bezmyślnie bez. Kamila poinformowała, że wsiada w „elektriczkę” i wyjdzie nam na spotkanie w Smokowcu. Paweł zaś zaproponował abym ja zszedł do dziewczyny, zaś on wyjdzie ponownie w kierunku Zbójnickiej Chaty rozejrzeć się za „Młodym”.
Nie wiedziałem co czynić, czy dzwonić po Horską z obawy o brata Kamili, czy też jeszcze odczekać. „Przecież od Zbójnickiej do Smokowca nic mu nie grozi” myślałem. I tak zbiegłem na spotkanie z Kamilą. Odetchnąłem z ulgą. Dziewczyna otrzymała telefon z kwatery, że „Młody” cały i zdrowy, a nawet i suchy dotarł do Nowej Leśnej. Szybko skręciłem do Pawła informując aby schodził bo wszystko w porządku. Odetchnęliśmy z ulgą całą trójką ogrzewając się granym winem i zajadając „kuracie z prsia z obleżeniem” w „furmańskiej” w Strebskim Plesie. „Młody” dołączył do nas za wnet.
Tym razem wszystko się dobrze skończyło. Dziś uważniej wyznaczamy szlak górski na marszrutę, wchodząc i schodzą w tym samym składzie co na starcie. Polecam Wszystkim rozwagę. Mogło by się to skończyć jeśli nie tragicznie, to boleśnie i bardzo kosztownie. Przypominam młodszym forumowiczom, że koszt użycia śmigłowca przez słowackich ratowników to około 70 tys. SK, tj. ponad 7 tys. PLN. A ból rodzicieli po stracie amatora górskich wrażeń nieoceniony."