Azyjka napisał(a):
Ciekawe ile osób z forum przyzna się do pozaszlakowania do Starej Roztoki wzdłuż granicy.

Ja, ale warunki były wyjątkowe.
Pokrótce:
Którejś zimy (o ile dobrze liczę - luty 1995, przed epoką telefonii komórkowej) byłam z rodziną w schronisku w Starej Roztoce, mąż się poszedł wspinać a ja poszłam z dziećmi (3 i 8 lat) na spacer na Polanę Rusinową.
Na tej polanie jeżdżąc na "jabłuszku" moje starsze dziecko wpadło na jedyny na tej polanie kamień i mocno przegryzło sobie język. Krew się lała, młody wrzeszczał, młodszy dla towarzystwa bratu - też.
Przypadkiem na polanie spotkałam ludzi, którzy też mieszkali w schronisku, chciałam im oddać młodsze dziecko do zaprowadzenia do schroniska, ale zaczął tak ryczeć, że dałam spokój. Musiałam cały czas taszczyć go "na barana", bo nie szedł wystarczająco szybko.
Dałam tym ludziom tylko "jabłuszko" i poprosiłam aby poinformowali męża co się stało.
Zeszłam z młodymi do Wierch Porońca i stopem pojechałam z nimi obydwoma do szpitala w Zakopanem, gdzie starszemu w znieczuleniu miejscowym zeszyto język (cztery szwy).
Nie mogliśmy przenocować w Zakopanem, bo nie miałam prawie wcale pieniędzy, wyszliśmy przecież tylko na krótki spacer, zatem wróciliśmy ostatnim autobusem na Palenicę Białczańską. Tymczasem zrobiło się zimno (ok. -15 stopni) a nam wszystkim zamarzły przemoczone wcześniej buty.
W takiej sytuacji poszłam do schroniska drogą na wprost. I wręcz marzyłam o tym aby zwinął nas po drodze patrol Straży Granicznej i odwiózł do schroniska.
Młodego oczywiście musiałam nieść na barana, starszy źle się czuł po znieczuleniu i szyciu, ale iść trzeba było.
Wobec tego zaczęłam na cały głos śpiewać różne piosenki, głównie niecenzuralne. Niestety zupełnie nikt się nie pojawił.
Do schroniska doszliśmy kiedy mój mąż właśnie wkładał buty aby po nas wyjść.
Tak patrząc na to z perspektywy czasu widać jak bardzo karty kredytowe i telefony komórkowe ułatwiają życie, zwłaszcza w takich sytuacjach.
Pozdrowienia
Basia