Pierwszy dzień wiosny – godzina 9-a rano. Za oknem słońce ale na termometrze tylko +2 i chyba wieje. Kiepskie warunki do witania Pani Wiosny. W miarę czasu jednak temperatura rośnie a wraz z nią moja ochota na wejrzenie tej pani w twarz a przede wszystkim sprawdzenie czy aby na pewno przybyło. Wsiadam z moim wnukiem Filipem do auta i jedziemy w kierunku Gdańska, na początek dwie serpentyny wprowadzają nas na zbocza Góry Chełmskiej (131 m npm) ale za chwilę skręcamy w kierunku na Darłowo i docieramy do Suchej Koszalińskiej i tam skręcamy w kierunku na Łazy. Po drodze mijamy Kleszcze i docieramy do Osieków. Wszystkie te wioski coraz bardziej tracą charakter rolniczy -–coraz więcej tu pensjonatów, stadnin oraz prywatnych domów ludzi „z miasta” użytkowanych okresowo w celu rekreacji lub jako miejsce spędzenia ostatnich lat życia w mniej zanieczyszczonym powietrzu.
Zatrzymujemy się na chwilę w Osiekach na południowym brzegu limanowego jeziora Jamno.
Wysiadamy – nie jest fajnie, zimno i wieje jak diabli co widać po falach jeziora
Miejsce, w którym jesteśmy zazwyczaj okupują wędkarze – jest jednym z niewielu bliskim drogi a zarazem nie zarośniętym trzciną. Widać ryba jeszcze nie bierze bo dziś pusto:
To drzewo rosnące tuż obok raczej już liści nie wyda:
Wiosny raczej tu jeszcze nie widać.
Może w wiosce jakiś ślad się znajdzie. Obracając się jej kierunku pierwsze co zwraca uwagę to mały kościółek z stojącą tuż obok plebanią, jakby zbyt wielką w stosunku do kościoła:
Kościółek, w charakterystycznym stylu gotyku pomorskiego jest szacowny wiekiem (XIV w.), z zewnątrz doskonale zachowany – w środku nigdy nie byłem, choć parę razy próbowałem.
Za kościołem znajdujemy coś co możemy nazwać sukcesem – eureka! Jest wiosna:
Po drugiej strony drogi rośnie natomiast coś przedziwnego – nie mam pojęcia co to może być i dlaczego przez zimę nie straciło zeschniętych liści:
Wsiadamy do samochodu i pierwsze co robię po przekręceniu kluczyka to przełączenie ogrzewania na maksa i włączeniu nadmuchu – ręce mam kompletnie zgrabiałe. Po chwili ruszam – do nadmorskich Łaz już tu stosunkowo niedaleko – jedzie się wzdłuż brzegu Jamna ale jego istnienia można się zaledwie domyślać – gęsty i wysoki wał trzcin je skutecznie zasłania.
W końcu Łazy – w jednym ośrodku widać sporo samochodów z poznańską rejestracją ale dalej pustka – kompletne „wygwizdowo”:
Wchodzimy na plażę – zaledwie kilka osób. Wieje jak nieszczęście, ukośne jeszcze słońce skutecznie komplikuje spoglądanie na ekranik. Jest jednak zupełnie inaczej niż zazwyczaj – przedziwny koloryt. Nie wiem dlaczego ale kojarzy mi się widzianym kiedyś filmem kręconym na afrykańskich plażach:
Wygląda to wszystko bajkowo ale jest cholernie zimno i w dodatku wiatr chce łeb urwać – wracamy do auta i w dalszą drogę.
Jedziemy w kierunku do Unieścia a w zasadzie jego wschodniej części, czyli tak zwanego „Za kanałem”. To kilka kilometrów niezabudowanego terenu i prawie pustej plaży. Kiedyś tu było wojsko ale się wyniosło. Niestety brak jest tu parkingów a postawienie w sezonie samochodu przy drodze kończy się bardzo często utratą lamp lub bocznych lusterek – miejsce to jest domeną rowerzystów i w lecie nieomal przy każdym ręczniku leży rower – pusto tu jednak – polecam.
Dojeżdżamy do mostku nad kanałem. Co to jest ten kanał? To jedyne połączenie jeziora Jamno z Bałtykiem, nie wiem czy naturalne czy sztuczne, zrazu wąskie, wśród trzcin, potem (przy strzeżonym i płatnym parkingu) przechodzące w rozlewisko. Samo ujście do Bałtyku raz jest, raz go nie ma, wszystko zależy od tego czy prądy morskie go zasypią piaskiem czy też wręcz odwrotnie. Dzisiaj jest zasypane. Znowu, mam skojarzenia „afrykańskie” – te żółte trzciny:
To zdjęcie jest szczególne – te kwadraciki na środku horyzontu to „wieżowce” Koszalina a to wzgórze po lewej stronie to Chełmska Góra (131 m npm) – koszaliński „Everest”:
Pora na przedstawienie mojego towarzysza pogoni za wiosną – oto mój wnuk Filip:
Przemarznięci i zgłodniali wsiadamy do auta – zatęskniliśmy za miejscem bardziej cywilizowanym gdzie w ogrzanym pomieszczeniu podają coś do zjedzenia i wypicia – coż, jest się trochę sybarytą!
Ruszamy w stronę Unieścia, ale tej „cywilizowanej” części, kiedyś gdy osiedliśmy z Żoną w Koszalinie (rok. 1960), rybackiej wioski, dziś praktycznie połączonej z Mielnem. Przystań rybacka jest w jej wschodniej części. Nie wiem jak jest z połowami, za to w budynkach przystani powstało kilka miejsc gdzie można kupić ryby, czasami nawet świeże ale na ogół wędzone i raczej z innych łowisk, nie bałtyckich. Takie czasy:
Na tym zdjęciu nawet widać dym z wędzarni:
Siedliśmy coś zjeść. Z tego dymku z gorącej czekolady to jestem dumny jako fotograf:
Posileni udajemy się jeszcze na przystań pożegnać się z Bałtykiem, wiosny jeszcze za bardzo nie widać, pewnie w ogóle nie nadejdzie tylko od razu będzie lato – tak tu najczęściej bywa – na drzewach listki jeszcze maleńkie a na plaży sporo opalających się ludzi.
Ostatni rzut oka na Bałtyk:
Wracamy przez Mielno, na granicy Unieścia i Mielna stoi sobie taka stara chałupina z werandą nad którą od lat wisi ten sam szyld – RURKI MIELEŃSKIE – gdy osiedliśmy w Koszalinie, Żona – lekarz na stażu, ja młody inżynier, był to jeden z nielicznych „specjałów”, na który było nas wówczas stać, znakomicie wzmacniający siły przed powrotem w piekielnie zatłoczonym autobusie. Muszę kiedyś zrobić zdjęcie...
|