Wyjechaliśmy z promu w Ystad, po noclegu na podłodze około 7 rano w bojowych i wspaniałych nastrojach i… Jechaliśmy cały dzień do celu mijając po kolei Malmö, potem autostradą E06 na północ przez Göteborg do Oslo. Tam niestety autostrada się skończyła i zaczęliśmy kombinować jak dotrzeć do Lom. Cały czas mieliśmy jeszcze nadzieję, że uda się za dnia dojechać do Juvvashytta co było celem naszej podróży na dziś i miejscem z którego jutro mieliśmy wchodzić na Gäldhopiggen. Z Oslo wybraliśmy boczną 4 , którą dobiliśmy pod Lillehammer , tam połączyliśmy się znów z E06 (główną na Trondheim). Praktycznie wyjeżdżając z Oslo zaczęły się przecudnej urody widoki , które nie opuściły już nas do końca podróży. Już dość zmęczeni (Tomek dzielnie powoził swoim Land Roverem) dojechaliśmy do Otta , skąd skręciliśmy na zachód na 15 do Lom. Koło 20 byliśmy już w Lom i wiedzieliśmy ,że do Jutashytta dobijemy dziś. Wciąż było jasno , jaśniutko.
W Lom skręciliśmy na „żółtą” 55 a potem na górską drogę do Juvvashytta. Tam zastał nas szlaban na 1100 i trzeba było do maszynki wrzucić 85 koron by się otworzył. Dokonaliśmy tego ruchu i land roverkiem wspinaliśmy się dalej do góry. Wjechaliśmy pod schronisko na 1800 ale tak dmuchało ,że zjechaliśmy rozbić namiot niżej (noclegi w schronisku trochę drogie jak na polską kieszeń 250 koron od osoby). Krajobraz kamienisty i zimno 0-5 stopni przy paskudnym wietrze. Rozbiliśmy namiot i zmęczeni całodzienną jazdą próbowaliśmy zasnąć. Do 23.30 jasno, ciemności prawdziwej tam nie zaznaliśmy. Rano zbudziliśmy się koło 7 i… Straszna pogoda, pada i zimno. Bojowa narada i jednak zbieramy się !! Do samochodu i podjeżdżamy znów pod schronisko i do góry !!
Szlak na Galdhöpiggen zaczyna się przy Juvvasshytta, jest dość dobrze oznaczony , choć dziewczyna w schronisku , opowiadała ,że trzeba mieć przewodnika - nas to jakoś nie zraziło. Kopczyki kamieni i dwie pary na horyzoncie oznaczały nam szlak. Całą czwórką szliśmy sobie spokojnie po skałach, potem trochę po śniegu i znów po kamieniach. Dogoniliśmy parę Amerykanów, jednak oni robili tylko rekonesans , nie szli na szczyt. Muszę wspomnieć, że w pobliżu hotelo-schroniska - na lodowcu Veslejuvbreen kursuje wyciąg orczykowy, który obsługuje duży, pokryty twardym śniegiem kocioł, całą masa narciarzy od rana!!.. Po 40 minutach dochodzimy do lodowca Styggebreen, gdzie ostrzegająco wygląda tabliczka "danger". Zatem związujemy się liną i ruszamy dalej tym lodowcem. Pogoda nas nie rozpieszcza - nie widać nic . Ogólnie ścieżka na lodowcu jest wydeptana ale asekuracja być musi (ogólnie czekan , lina , uprzęże i kijki, raki nie były potrzebne) . Po przejściu lodowca wspinamy się po skałach i ostro przez lodowczyk Piggebreen wchodzimy się na szczyt. Na wierzchołku znajduje się mały schron, a kilka metrów dalej - triangul z obrotnicą i strzałką z celownikiem, dzięki któremu można namierzyć okoliczne szczyty – tylko nic nie widać i nie ma co namierzać.
Dopiero jak schodziliśmy zrobiło się ładnie i widzieliśmy całą piękną panoramę lodowca i góry…
Dla uściślenia wejście 3-3,5 h zejście 1,5-2h, Galdhöpiggen , najwyższy szczyt Norwegii i Skandynawii 2469 m.n.p.m., w górach Jotunheimen (w wolnym tłumaczeni Kraina Olbrzymów)
Potem prysznic w schronisku i ruszyliśmy dalej w ten przepiękny kraj , już w kierunku fiordów…
Szkoda, że trwało to tylko tydzień…
