Sądziłem, że zacznę tę relację od opisu traumatycznych przeżyć, jakie towarzyszą wyrwaniu ze snu przez budzik nastawiony na 4:20... a życie jak zwykle zweryfikowało przewidywania. Mimo, że położyłem się chwilę po północy, oczy otworzyłem przed okrutnym alarmem. I dobrze, instynkt zadziałał! Wstać było gorzej, ale wyobrażenia wspaniałości dnia spędzonego w górach w pełni zrekompensowały wysiłek. Jeszcze tylko krótka wizyta w łazience, telefon do kumpla (
nie śpisz, curva?
) i wędrówka zaczęła się na dobre. Na razie wzdłuż szarej, rzadko o tej porze uczęszczanej Zakopianki, ale zaczęła się. Później trochę radości przy spotkaniu, mnóstwo przekleństw pod adresem ustalających czasy przejazdu busów ludzi i w końcu jazda do Zakopanego, z której większość przespałem, budząc się tradycyjnie w Nowym Targu. Ciekawe, że zawsze się budzę w Nowym Targu.
Zakopane powitało nas pluchą i nie nastroiło pozytywnie. Deszcz, breja, roztopy. Gdzie ten klimat sprzed tygodnia! -11 stopni, wiatr już na dole, śnieg gęsto padający z nieba... Trudno się mówi, wyżej będzie lepiej! Ładujemy się do Kuźnic, a stamtąd szlakiem niebieskim do Murowańca. Pogoda nadal do bani. Byle wyżej, byle wyżej!
Początek hardcoreowy... szlak jak szklanka, wyślizgany do cna, niepodobna iść normalnie. Vibramy, nie Vibramy - nie ma fuja! Ślizgamy się jak ..., zamiast iść jak Turyści.

Po kamieniach, gdzieś bokiem, ale dajemy radę... włazimy coraz wyżej, deszcz zamienia się w śnieg z deszczem, w końcu w śnieg. Prawdziwy śnieg! Na marginesie dodam, że kontrast z sobotą poprzednią znów mnie uderzył. Dwa razy mniej śniegu i klimat zupełnie nie ten... wtedy była zima pełną gębą, jaką chciałoby się widzieć w górach. No ale nic to. I tak jest super. Stajemy na popas (ileż radości było), pokonujemy upłaz (mgła zasłania okolicę) w końcu docieramy do Murowańca.
Tu regeneracja sił. Chlebek i bułki z pasztetem, ciepła herbatka i schroniskowa atmosfera. Patrzymy na zegarek - czas niewiele dłuższy niż letni. Zważając na całkowity brak jakiegokolwiek przygotowania kondycyjnego wprawia nas to w zadowolenie. To co? Kasprowy? Kasprowy! Decyzja zapada i chwilę później ruszamy szlakiem żółtym. Zaczyna się przejaśniać, z bieli wyłaniają się powoli piękne widoki. Pstrykam pierwsze fotki (wybaczcie jakość - robione telefonem

), wkrótce docieramy do wyciągu. Po drodze mijamy też jednego jedynego spotkanego dziś na nartostradzie narciarza.
Przecinamy nartostradę, pniemy się co raz wyżej. Pogoda co raz ładniejsza! Co raz więcej widać... Ale też zaczynają się schody. Zbocze robi się co raz bardziej stromo a my powoli się męczymy... nic to! Jeszcze jedno podejście, później kolejne... Odpoczywamy raz czy dwa. Na ostatnim podejściu jest naprawdę stromo, dyszymy jak psy a pikawy biją mocno. Ale w końcu docieramy. Skręcamy w stronę szczytu. Ostatnie, już zupełnie lekkie podejście i stajemy na szczycie. Widoki niezłe, choć więcej błękitu by nie zaszkodziło. Pstrykamy fotki i uderza w nas cholernie mocny wiatr. Hardcore! Schodzimy do stacji kolejki, by w spokoju napić się herbaty i podjeść nieco czekolady. Czas niezły, ciut tylko dłuższy od letniego - znów mamy powód do satysfakcji. W pewnym momencie z budynku wysypuje się chmara ludzi. A tak było spokojnie i miło... ledwie kilka osób. Zniechęceni obecnością tłumu powoli ruszamy na dół. Złowrogi Beskid patrzy na nas groźnie, wypełniając serca nasze trwogą... nie odważyliśmy się na atak.

Schodzimy, trochę zjeżdżam na dupie. Zjeżdża się bardzo przyjemnie, w ogóle dochodzimy do wniosku, że schodzenie jest fajniejsze, niż włażenie

.
Ja na szczycie:
Ten, którego imienia nie wolno wymawiać
W drodze powrotnej:
W drodze powrotnej, przechodząc przez nartostradę, poślizgnąłem się w pewnym momencie i przejechałem kilka metrów zupełnie bez kontroli, niesiony śliskością lodu i spodni... niesamowite uczucie, człowiek leci, z każdą sekundą nabiera prędkości i jedyne, co czuje, to zupełna bezradność. Tam akurat nic wielkiego nie groziło (choć połamać zawsze się można) ale zostało jakieś wyobrażenie na przyszłość. Brrr! Trza bardzo uważać.
Wypogadza się. Docieramy do Murowańca, pałaszujemy. I powrót! Kręcę filmik, który może kiedyś zamieszczę, w każdym razie wyszedł zajebiście

. W nogach czuć te pół dnia chodzenia, ale jesteśmy bardzo zadowoleni. Wracamy przez Jaworzynkę jeszcze na chwilę wytężając uwagę... tu nie można się poślizgnąć, jest gdzie polecieć (albo raczej się potoczyć

). Przynajmniej w początkowej fazie.
W drodze powrotnej raz jeszcze stajemy na popas i powoli schodzimy do Kuźnic, stamtąd do Zakopanego i do domku.
Cel może niezbyt ambitny, ale przyniósł kupę frajdy i satysfakcji (tak!). Oby więcej takich.