23.02.2008
Dzien 23 miesiaca lutego budzi nas szalejącą na zewnątrz wichurą, deszczem próbującym wedrzeć się przez szyby do wewnątrz.Myślimy co dalej.Potęga gór nie pozwala nam narazie ujrzeć ich majestatu, pogoda rozszalała się w dolinie.Przeczekujemy.Pakujemy wory transportowe,przygotowujemy szturm żarcie.Ku zaskoczeniu, fatalna pogoda powoli słabnie na sile.Nasze oczy nabierają życia.Po godzinie,może dwóch (kto by tam czas liczył), widać już góry, nawet śnieżne pióropusze zdają się zanikać.Decyzja: idziemy w góry...
Po dotarciu do podstawy góry, poprzez Beskyd Highway, parkujemy pod budynkiem lokalnych służb medycznych,tak na wszelki wypadek, wszak idziemy zmierzyć się z nie byle czym...
Podchodzimy wzdłuż lodowcowego (skoro nieco skuty lodem to chyba lodowcowy?) rwącego mech i kępy trawy,potoku,powoli i mozolnie w górę. Wchodzimy na szerokie pole śnieżne (tak pisze w przewodniku: wejdziecie na pole śnieżne), tymczasem widzimy że śnieg przybrał kolor zielony, nie znam się na botanice na tyle by być pewnym,ale przypomina to nieco trawę...
Mijamy skonstruowany z drewna,okolicznych bylin i byle czego, namiot, strzelisty niczym chorągiewki modlitewne, dowiaduję się później podczas zejścia że to baza pośrednia między bazą wysuniętą a punktem wyjścia wypraw...
Dalszej drogi do bazy wysuniętej nie warto opisywać, było ciężko, brak odpowiedniej aklimatyzacji zrobił swoje,niewiele pamiętam, dopiero dostaję ostatkiem sił, gdy widzę na horyzoncie bazę...
W bazie niewiele osób,to znaczy bazowy wraz z synem Pablem, jest zdziwiony,wręcz zaskoczony, mówi nam że niewiele wypraw tu w tym okresie dochodzi,jesteśmy pierwsi,gratuluję nam doświadczenia, wytrwałości, determinacji, no dość przechwałek.
Rozsiadamy się, lokujemy się, postanawiamy coś przekąsić, gotujemy wodę na herbatę i przygotowujemy posiłek.Jak wiadomo,na tych wysokościach, człowiek traci na apetycie, mimo tego mamy świadomość że tylko prawidłowe żywienie może dać nam szansę na jutrzejszy atak szczytowy.Odżywiamy się racjonalnie: zjadamy patelnię kurczaka dzieląc się z bazowymi oraz kotami wysokogórskimi, następnie zjadamy bazowego krokiety z mięsem i zapijamy to butelką wina...
Prowadzimy długie rozmowy o życiu, przemijaniu, grozie gór jaki i ich pięknie, tuż po zmiechu dochodzą jacyś kolejni śmiałkowie, w ciemności doszli tu niebywale trudnym trawersem pełnym niebezpiecznego błota po kostki..
Czujemy górską noc, zimno powoli wkrada się poprzez szczeliny budynku.Postanawiamy,ja z moją partnerką, zapalić w czymś co przypomina w dolinach zwyczajny kominek,i położyć się w sen w pobliżu tego cuda techniki.Jest nam dobrze, nawet lepiej niż dobrze...myślimy o tych co w kosmosie...
24.02.2008
Budzimy się, patrzymy na siebie i wiemy, to TEN dzień.Jemy wolno śniadanie,żując każdy kęs, to może zapobiec ewentulnym perturbacją żołądkowym.Przeszpejamy nasze plecaki, żeganmy się z bazowym, informujemy kiedy zamierzamy zejść z powrotem.
Zaczynamy również trawersem,o którym nadmieniłem wyżej,faktycznie jest trudny,czasami musimy ratować się przeskokiem nad szczelinami wypełnionymi wodą.Powoli,rozkręcając się, z każdym metrem,z każdym krokiem,dochodzimy na Silent Pass ( w wolnym tłumaczeniu na lokalny język Przełęcz Cicha).Odpoczywamy tu długo, robimy sesję fotograficzną dla dalszych wypraw.Już za chwilę,za moment zacznimy się wspinać kluczowym momentem, to droga na szczyt !!!
Idziemy z przełęczy w lewo,przekraczmy zachodem kilka żlebów, stosunkowo łatwych.Na podejściu,ściśle granią zaczyna się brnięcie w śniegu,częściowo lodzie.Nogi czasem same ujeżdżają na wysmaganym terenie przez wiatr.Krok w krok, tak idziemy,miarowo,bez pośpiechu,na tej wysokości wiemy że nie można szarżować,tu należy stawiać kroki z rozwagą, regulować oddech,który czujemy,jest coraz bardziej przyśpieszony (nie tylko od wysokości...). Czuję już w nogach każdy centymetr,każdy metr przewyższenia, coraz mniej jakby tlenu w powietrzu..ale wiemy że jesteśmy już blisko,że nie możemy się poddać.Pogoda jest stabilna,to najstraszniejsza przeszkoda w zdobyciu tej góry,nam ednak nie grozi załamanie..Wejdziemy na szczyt ! Powoli,wchodzimy na płaszczowinę szczytową,w tle na horyzoncie przysłaniająca niemal wszystko ściana północna Mount Women ( zwana Górą Kobiet,częściej tubylczo Babią Górą)...
Kilkadziesiąt kroków,może kilkaset dzieli nas od upragnionego szczytu.Ramię w ramię, pokonujemy ostanie centymetry,szczyt wywiany przez szalejące na tej wysokości wiatry,pozbawiony jest pokrywy śnieżno-lodowej..
Stajemy na szczycie..
Jest Nasz !!!
On !!!
Jałowiec (1111 m.n.p.m) !
