Dzień pierwszy - piątek - 04.04.2008r.
W końcu udało mi się wyrwać z nadmorskiego Mersin. Ponad miesiąc czekania i szukania kogoś na wyjazd w góry i w końcu mam dość – jadę sam. Nie ważne, że po turecku znam tylko kilka słów, nie mam mapy, nie znam gór. Trochę poczytałem na necie, trochę w przewodniku Pascala. Na GoogleEarth obejrzałem zdjęcia. Na początek wystarczy. Rano wsiadam w autobus do Nigde i po 3,5h jestem na miejscu. Tam szukam biura informacji turystycznej w którym podobno mają mapy gór Aladaglar. Po około 2h chodzenia po mieście poddaję się. Idę do kawiarenki internetowej, żeby sprawdzić czy adres w przewodniku jest aktualny. Na stronie informacyjnej o Turcji znajduje inny. Pytam kogoś czy wie gdzie to jest. Próbuje mi wyjaśnić. Potem szuka zdjęcia budynku na internecie. W końcu woła jakiegoś chłopaka, żeby ze mną poszedł. Turcy są jak zwykle bardzo pomocni. Dostaję jeszcze darmową herbatkę. Za skorzystanie z internetu też nie chcą ani grosza. Chłopak prowadzi mnie pod ten adres, jednak nie ma tam żadnego biura informacji turystycznej tylko coś w rodzaju urzędu miasta. Szukam w środku ale bezskutecznie. Wszyscy patrzą na mnie dosyć dziwnie. Co robi facet w górskich ubraniach z dużym plecakiem z przytroczonym czekanem w urzędzie miasta?
W końcu rezygnuję z poszukiwań i postanawiam jechać w góry bez mapy. Idę na dworzec przy okazji nieco zwiedzając. Właściwie to nic ciekawego. Biedne, brudne, szare miasto z zaledwie kilkoma zabytkami.
Nagle zaczyna padać. Zanim dochodzę do dworca jestem już cały mokry. Nieciekawie się zaczyna. Jak w górach będzie taka pogoda to nie wiele pochodzę. Znajduję busa do Demirkazik, a raczej on mnie znajduje, tzn. naganiacz pyta mnie o cel podróży i prowadzi do środka. A tam czekanie. Prawie 2 godziny czekamy do odjazdu. Zaczynam zasypiać. Cholera, dlaczego w Turcji nie ma rozkładów jazdy? Przynajmniej bym wiedział ile mam czekać. Na szczęście w busie jak wszędzie w Turcji są mili ludzie. Zamawiają mi jedzenie, częstują wodą. Próbują ze mną rozmawiać
O 15:30 w końcu odjeżdżamy. Po ponad godzinie jazdy kierowca zatrzymuje się przed bramą do schroniska Demirkazik na końcu wioski o tej samej nazwie. W niczym nie przypomina to naszych górskich schronisk.
W środku pustka. Okazuje się, że jestem jedynym gościem. Targuję cenę na 20YTL za noc (ok. 40zł) za pokój dwuosobowy z łazienką. Okazuje się, że maja też mapy. Trochę prymitywne ze schematem dróg i grani i z opisem niektórych dróg, ale dla wstępnej orientacji wystarczające. Jest już 17, więc idę się tylko rozejrzeć po okolicy. Jadąc tutaj widziałem duży wąwóz, więc postanawiam go zobaczyć od środka.
Według opisu na mapie można nim łatwo wyjść na płaskowyż położony około 2000-2100m.n.p.m (schron na wysokości ok. 1650m). Warto na dobry początek spróbować. Mam jakieś 3h do zmroku. Wąwóz piękny. Rozpogodziło się. Dookoła pełno ptaków, jestem sam. Żadnych śladów człowieka.
Z góry przyglądają mi się kozice:
Dochodzę do miejsca gdzie według mapy ma być łatwe wyjście na płaskowyż. Wąwóz jednak kończy się pionową około 20m ścianą po której na dodatek ścieka woda. Nie mam szans po tym wyjść. Jestem trochę zrezygnowany. Jeżeli to miało być wyjście bez trudności to nie mam szans na żadne pochodzenie po tych górach. Ponieważ mam jeszcze trochę czasu wychodzę na około 50-60m skałę. Ciężko, bo trochę się kruszy. Jeden z kamieni obsuwa mi się spod nogi i leci paredziesiąt metrów w dół strącając kolejne. Powoduje to małą lawinę kamieni która żlebem leci jeszcze około 50 metrów. Na szczęście góry są puste, więc nikomu nie zrobi krzywdy. Ze skały obserwuję zachód słońca. Widoki powalające.
Schodzę do schroniska częściowo już po zmroku. Okazuje się, że ponieważ nie mają żadnych gości nie mają też żadnego jedzenia. We wsi nie ma nawet sklepu, żebym mógł cokolwiek kupić. Trudno, będę musiał trochę pogłodować. Mam ze sobą dwie gomółki sera, coś w rodzaju podpłomyka, 2 czekolady i 2 batony. Z biedą wystarczy na 3 dni. Na szczęście mają darmową herbatę. Wieczorem czytam trochę o trasach w okolicy i planuję następny dzień.
Dzień drugi - Sobota – 05.04.08
Wstaję po 5, pakuję się i czekam aż się trochę rozjaśni, bo nie znam okolicy i nie wiem gdzie mogę iść. Acha, nie ma tam żadnych znaczonych szlaków, więc chodzić można z mapą lub zupełnie na dziko gdzie się chce. O 6 wychodzę ze schroniska. Postanawiam pójść na Sokolupinar. To miejsce na płaskowyżu gdzie w lecie jest baza namiotowa. Jest to stosunkowo dobry punkt wyjść w góry.
Nad płaskowyżem widać ośnieżone ściany Demirkazik (3756m) - najwyższego szczytu w Aladaglar
Im wyżej wychodzę tym więcej się przede mną odsłania.
Po niecałych dwóch godzinach dochodzę na Sokolupinar. Znajduję małą antyreklamę butów Quechua:
Planuję pójść dalej doliną Karayalak na przełęcz położoną ponad 3000m. n.p.m. Po kilkunastu minutach od obozowiska zauważam jednak w skałach jakieś 200m na lewo coś na kształt rury. Zaintrygowało mnie to. Czyżby tureckie sztuczne ułatwienia?
Rura prowadzi progiem skalnym do doliny Narpiz. Właściwie dlaczego by nie spróbować się po niej wspiąć? Z bliska nie wygląda to jednak tak prosto. Ściana jest nachylona około 70-80 stopni, wokół rury są kolczaste krzaki i nie ma zbyt wielu chwytów. Próbuję jednak i po kilkunastu minutach cały podrapany przez krzaki wychodzę na górę. Jeszcze kawałek pod górę i jestem w przepięknej szerokiej dolinie oświetlanej przez poranne słońce:
Za mną na dole Sokolupinar i wijące się koryto wyschniętej rzeki
Idę kamienistą doliną, nad którą góruje szczyt Demirkazik
Robi się coraz cieplej.
Słońce wyłania się stopniowo z zza skał oświetlając dno doliny. Pokonując kolejne progi i zakręty doliny zastanawiam się czy dzisiaj będę miał więcej szczęścia niż wczoraj i czy nie stanę w końcu przed pionową ścianą. Za kolejnym zakrętem dolinę pokrywa śnieg:
Droga zaczyna się dłużyć. Kolejny zakręt, kolejny pagórek, próg skalny. Zauważam, że jestem już trochę zmęczony. Powoli tracę entuzjazm. Nie wiem czy to spadek kondycji, czy niezbyt obfite śniadanie, ale czuję się coraz bardziej słaby. Zjadam kawałek czekolady. Nie pomaga. Czuję lekkie mdłości. Trasa nie jest bardzo stroma, a ja co chwilę łapię zadyszkę. Zatrzymują się, żeby uspokoić serce. Na jednym z postojów przysiadam na kamieniu, zamykam oczy i prawie zasypiam. Nie wiem co się ze mną dzieje. Jeszcze nigdy się tak nie czułem w górach. Co 5-10 kroków muszę przystanąć, żeby złapać parę głębszych oddechów. Czasami nawet na 2-3 minuty. Chcę tylko dojść do przełęczy położonej na 3200m i wrócić. Odpoczynki nie pomagają. Idę po 5 kroków. Oglądam się za siebie i zauważam, że przez ostatnią godzinę przeszedłem około 200m. Mam dość. Padam ze zmęczenia na kolana. Przez ostatni miesiąc mieszkałem nad morzem. W ciągu 24h znalazłem się nagle jakieś 3100m wyżej. To osłabienie wzięło się chyba z tej różnicy wysokości. Nic więcej w takim stanie nie zdziałam. Przełęcz na którą chciałem dojść jest zaledwie 500m dalej, dla mnie to jednak tego dnia za daleko. Robię kilka zdjęć i zaczynam schodzić.
Przy zejściu nie jest wcale lepiej. Łapię zadyszkę co parenaście kroków. Z czasem jednak moje samopoczucie znacznie się poprawia. Na wysokości około 2500 metrów czuję się właściwie dobrze. Powracają siły i entuzjazm. Nie ma już jednak sensu wracać. Schodzę dosyć szybko. Na dole doliny spotykam dwóch Holendrów. Chodzą po Aladaglarze już piąty dzień. To jedyni turyści spotkani przeze mnie w ciągu całego wyjazdu.
Znajduję bez trudu znacznie łatwiejsze wyjście z doliny niż po rurze. Prowadzi kamienistym dnem na pół wyschniętego strumyka:
Na Sokolupinar robię postój. Spokój przerywa nagle dźwięk dzwonka. Zza wzniesienia wyłania się stado owiec, kilka psów pasterskich, a wkrótce za nimi pasterz. Pozdrawia mnie muzułmańskim „Salam aleykum”. O dziwo mówi trochę po angielsku, więc chwilkę rozmawiamy.
Po drodze do schroniska zahaczam jeszcze o niezbyt wyniosły szczyt Kartalkayasi (1974m) z którego rozpościera się dosyć ładny widok na góry wokół.
Skromna kolacja i idę spać.
Dzień trzeci – Niedziela – 06.04.20008r.
Budzę się po 5. Niestety na zewnątrz leje deszcz. Nie ma sensu iść w taką pogodę. Postanawiam przeczekać. W efekcie wychodzę dopiero około 9. Niebo zachmurzone, ale na szczęście przestało już padać. Idę do wąwozu w którym byłem pierwszego dnia z nadzieją na odnalezienie jakiegoś łatwego jego przejścia. Wąwóz kilka razy się rozdziela prowadząc w ślepe zaułki. W końcu po 2 godzinach udaje mi się wyjść na płaskowyż. Staję przed ścianą Demirkazik. Kawałek dalej po lewej widać Kuczuk Demirkazik niższy o jakieś 350m.
Za mną wyjście z wąwozu:
Kieruję się w stronę doliny między tymi dwoma szczytami. Wyjście z wąwozu coraz odleglejsze.
Chcę dojść do przełęczy z której prowadzi droga na Kuczuk Demirkazik. Według opisu z mapy trzeba ominąć skalną bulę za którą widać już wejście w dolinę. Ja podchodzę trochę inaczej. Wprost pod ścianę aż do śniegu, a potem podstawą ściany w stronę wyjścia doliny. Po śniegu idzie się łatwiej niż po kruchych obsuwających się spod nóg kamieniach.
Nie chcąc tracić wysokości dochodzę do skalnego żebra ograniczającego dolinę z jednej strony. Wspinam się na nie. Z tej strony jest to dosyć proste. Mam nadzieję że zejście z żebra do doliny będzie równie łatwe. Kiedy dostaję się na górę, okazuje się, że jest inaczej. W dół opada około 100 metrowa, prawie pionowa ściana. Żeby teraz dostać się do doliny musiałbym zejść w dół jakieś 100 metrów niżej do końca tego skalnego żebra i ominąć je dołem. Zajęło by mi to jakąś godzinę. Potem jeszcze jakieś 2-3h w górę doliny na przełęcz. Była już 14 więc oznaczało by to schodzenie w ciemnościach. Rezygnuję i postanawiam wracać. Chcę jeszcze obejrzeć Demirkazik z płaskowyżu. Kiedy zaczynam schodzić zrywa się gwałtowny wicher. Przybija mnie niemal do ziemi. Na chwilę padam na 4 kończyny. Czekam aż przejdzie. Po kilku minutach trochę słabnie, więc zaczynam iść. Kiedy dochodzę do płaskowyżu wiatr znowu się wzmaga. Idzie się ciężko, podpieram się kijkami, żeby się nie przewrócić.
Jeszcze spojrzenie na wąwóz:
I na potężne chmury nad południową częścią Aladaglaru:
Nieco zbaczając z drogi wchodzę na Orutepe (2158m), gdzie między skałami chowam się na chwilę przed wiatrem. Schodzę dnem strumyczka prosto do schroniska.
Kiedy jestem na dole zaczyna trochę padać. Teraz nie żałuję, że zawróciłem. Wkrótce zaczyna się błyskać. W nocy nad okolicą przechodzi potężna burza rwąca kawałki blachy z dachu schroniska. Nawet nie chcę sobie wyobrażać powrotu z gór w ciemnościach w takich warunkach.
Kolejnego dnia (Poniedziałek) pada od rana, więc nawet nie myślę o wyjściu w góry. I tak muszę dziś wrócić do domu. Po drodze chciałem jeszcze zwiedzić ruiny klasztoru w Gumuszler, ale ostro padający grad powoduje, że szybko rezygnuje. Po drodze do Nigde pomagam kierowcy i współpasażerom busika usunąć z jezdni dwa drzewa zwalone nocną wichurą uniemożliwiające przejazd. W Nigde przesiadam się na autobus do Mersin, gdzie kończy się moja podróż.
Podziwiam tych, którzy przeczytają tą relację w całości
