ostrzegawcze strzały w potylicę - prawa Murphy'ego po raz kolejny - katorga południowych spacerków - kobiece wyprawy taternicze - jeśli się gubić to tylko z ratmedem - sen na stole - znowu zgubieni - których przewodników unikać - ciężkie poranki i nadaktywna zegarynka - wiatr plącze nogi i myśli - świński wycof - z góry upatrzone pozycje
Spróbuj tu człowieku usnąć, jeśli tuż za twoją głową prowadzona jest dyskusja na temat wad i zalet judaizmu. Prowadzona z szerokim rozmachem ale bez znajomości rzeczy. Mnie się nie udało. Głośny ton korcił do dwóch ewentualności: albo wtrącić się i sprostować niektóre bzdury, albo przesiąść się za dyskutantów i oddać ostrzegawcze strzały w potylice. Ponieważ podobnie jak Lubaszenko broń zostawiłam u rusznikarza, pozostało mi jedynie mieć nadzieję, że po przyjeździe do bazy zdołam złożyć głowę na poduszce na przynajmniej godzinę. Albo dwie. Albo pięć.
O szóstej z minutami znowu zadziałało odwieczne prawo: jeśli coś ma się spieprzyć, to spieprzy się w najmniej odpowiednim momencie. Tym razem padło na telefon, więc z głupią miną stałam przez chwilę pośrodku jednej z zakopiańskich ulic. „Trzeba znaleźć gniazdko”, wyprodukował mój zmęczony umysł. Gniazdko znalazło się sto metrów dalej, w stróżówce jakiegoś zakładu pracy. Uczynny pan pobrał ode mnie ładowarkę i podał mi kabel przez okno, dzięki czemu po kwadransie byłam już w bazie. Bateria walająca się po stolikach i podłodze dobitnie świadczyła, że w nocy odbywały się tu straszliwe boje. Zaryłam w pościel, z silnym postanowieniem, że nie dam się z niej wyciągnąć wołami aż się nie wyśpię. Pech chciał, że bojownicy okazali się twardzi. Wkrótce z papką zamiast mózgu maszerowałam wraz z resztą w stronę busa, bo co będę tak sam spał. Gryplan zakładał wjazd na Kasprowy i lekki spacerek. Po wjeździe na górę z wysiłkiem opanowuję przemożną chęć wskoczenia z powrotem do wagonika i zaśnięcia na podłodze. Zamiast tego, przeklinając i utyskując, wlokę się za grupą. Niewyspanie i mgła powodują, że czuję się jakby ktoś owinął mi oczy watą.
Na pocieszenie – chociaż niewiele widzę, znajduję pocztówkę, którą ktoś musiał zgubić dawno temu.
Pierwszy popas, i utrata pierwszego zawodnika: Maksym decyduje się udać chwiejnym krokiem w stronę Murowańca. Cała reszta, na przekór niekorzystnym warunkom atmosferycznym, prze uparcie w stronę Kościelca. Dochodzę do wniosku, że sen w marszu to całkiem niekiepska sprawa. Pospołu z Hanią, męczoną tysięcznym katarem, pokonujemy dzielnie piony i kominki straszliwca, asekurując się werbalnie. Na szczycie otrzeźwia mnie klimatyzacja, i znajduję kolejne pocztówki sprzed lat, świadczące wyraźnie, że kobiece wyprawy już tknęły ten wierzchołek.
Spotykamy tam także przewodnika, obiecującego tanie, bezproblemowe i łatwe doprowadzenie do przyczółka Murowaniec. Szybko okazuje się, że porzekadło o chytrym tracącym dwa razy znajduje pokrycie w rzeczywistości. Oczywiście (Dupa A Nie) Przewodnik myli trasy i prowadzi nas w jakieś dzikości. W dodatku zasuwa tak szybko, że wraz z Hanią zostajemy zdane na własne wyczucie i pastwę pustkowi. Postanawiamy zatem wykorzystać sytuację i eksplorujemy tereny na własną rękę, wsłuchując się przy okazji w bicie serca skał. Gdzieś między kamolcami poutykane są kolejne widokówki, dowodzące że (Dupa A Nie) Przewodnik już kiedyś kogoś tu prowadzał.
Z niemałym wysiłkiem odnajdujemy i jego, i właściwą drogę. W Murowańcu, gdzie Maksym Rycerz Śpiący przygotował nam już grunt i wejście, łykam potrójny obiad nie czując w ogóle jego smaku, zapijam piwem i zasypiam z głową na stole. Najchętniej spałabym tak do rana, jednak już trzeba wstawać, dzielić się na grupy i schodzić, mając do wyboru urwisko Jaworzynki albo Boczania. Wspomagając się czołówką Hani i świecącymi oczami Maksyma wybieramy Jaworzynkę, słysząc z oddali śpiewy (Dupy A Nie) Przewodnika trawersującego Boczań. W pewnym momencie emocji dostarcza nam Maksym, odpadający pod wpływem śmiercionośnego światła z haninej czołówki od podłoża, i wykonujący efektowne salto przez plecak. W drodze jeszcze kilka razy legnie na podłożu, nie wypuszczając dzielnie telefonu z garści.
Pierwszy dzień kończy się około północy zbiorowym przywoływaniem żubrów oraz pizzą z tajemnym grzybem inside. Zasypiam błyskawicznie z długopisem w garści i poczuciem, że dzień święty został poświęcony należycie.
Poniedziałkowy poranek zdecydowanie nadchodzi zbyt wcześnie. Podzieleni na podgrupy wychodzimy z Lufką z bazy, postanawiając dać jeszcze jedną szansę (Dupie A Nie) Przewodnikowi. Tym razem typ mami nas wizją krótkiej przebieżki po ceprostradzie od Morskiego w stronę Szpiglasowej Przełęczy. Droga Śmierci oczywiście zapchana jak Tesco w weekend. Przewodnik zjada w Moku regeneracyjny posiłek i zarządza wymarsz, a my pełne nadziei, że tym razem rzeczywiście da radę, ufnie ruszamy za nim. Oczywiście, nasz błąd, bo facet znowu się gubi i przypadkowo lądujemy gdzieś w okolicach Mnicha. A ja znowu znajduję wśród kamolców pocztówki. (Po namiary na nierzetelnego Przewodnika proszę zgłaszać się na PW)
Zmęczone i zestresowane kolejną wpadką biegniemy wraz z naszym Przewodnikiem na dół, żeby zdążyć na ostatnią limuzynę, zwożącą morskookich gości do Zakopanego. W limuzynie następuje sklarowanie planów na wieczór i szeroko pojęte oliwienie strun głosowych. Zapada decyzja, że skoro już mamy przy sobie żywy egzemplarz Przewodnika, to pokażemy go innym forumowiczom, żeby ostrzec ich przed wątpliwymi kompetencjami. Pokazujemy zatem, i na ostatnich nogach, ale za to ze śpiewem na ustach (i dymiącymi butami) wracamy do bazy, gdzie sen zwala mnie z nóg i zasypiam snem kamiennym, zamawiając uprzednio u Ligeiro budzenie na siódmą.
Zegarynka z dokładnością radzieckiego zegarka (radzieckie zegarki najszybsze na świecie!) wyrywa mnie z przyjemnego snu. Przeklinając pod nosem wciskam telefon pod poduszkę, ale machiny nie da się zatrzymać. Wrzucamy pożywne śniadanko
Pakujemy się (+50 do chaosu i stękania), żeby wkrótce w przegrupowanym składzie wyruszyć przez Halę Kondratową w stronę Kopy Kondrackiej i Małołączniaka. Przedtem jeszcze, w barze Jaworzynka odnajduję zagubiony sens życia z Alicją w tle:
Próbuję po drodze tłumaczyć sobie, że ból jest dobry a w zasadzie w ogóle go nie ma. W schronisku na Kondratowej kładę głowę na pniu, dopełniając tym samym wizerunku prosięcia z jabłkiem w pysku. Tym razem kupuję w schronie widokówkę autorstwa Lufki
Idziemy dalej – po drodze na Kopę omal nie sfruwam na dół. Wiatr daje radę do tego stopnia, że w okolicach Kopy odpuszczam i odsapnąwszy ździebko obracam się na pięcie i uciekam na dół. Życzliwy wiatr klepie mnie w plecy tak, że malowniczo zjeżdżam kawałeczek po kamieniach. Samotny marsz owocuje odnalezieniem – zdziwicie się – ostatnich pocztówek tego wypadu.
Krótki postój w schronisku na Kondratowej i zmykam w stronę Kuźnic. W Jaworzynce daję popis buractwa, ściągając buty i skarpetki w oczekiwaniu na zdobywców Małołączniaka. Dzięki temu jestem w stanie zawlec swoje zwłoki na kolację i do bazy po bagaże. W okolicach godziny 20.00 ostatnie niedobitki ekspedycji rozjeżdżają się na z góry ustalone pozycje. W autobusie selekcjonuję znalezione pocztówki. Po dojechaniu do Krakowa wrzucam je do skrzynki
