Mała Fatra, 21-22.05.2011
Jakiś czas temu wraz z moją żoną Alicją oraz dwójką przyjaciół – Lilką i Fasolą wpadliśmy na pomysł weekendowego wypadu w słowackie pasmo Mała Fatra. Wcześniej nie zwracałem większej uwagi na ten rejon żyjąc w przeświadczeniu, że „jak Słowacja to Tatry”, ale po przejrzeniu kilku forumowych relacji oraz zorientowaniu się, że z Wrocławia dojazd jest naprawdę przyzwoity zacząłem forsować powyższy pomysł.
Cały poprzedni tydzień monitorowaliśmy prognozy pogody, które zmieniały się jak w kalejdoskopie. Ostateczna diagnoza z piątkowego popołudnia przewidywała taką sobie sobotę z możliwością burz i dobrą niedzielę. Zdecydowaliśmy się jechać, a gdyby było naprawdę źle „to zejdzie się na dół i coś wymyśli”.
Wyruszamy w sobotę o 6 rano i po 4 godzinach jazdy docieramy na parking hotelu „Diery” w Terchovej – Białym Potoku. Wysoka temperatura i ostre słońce wprawiło nas w niezły nastrój. Zaczęliśmy podchodzenie niebieskim szlakiem przez Dolne i Horne Diery na przełęcz Medzirozsutce. Ciekawy szlak poprowadzony dnem skalnych wąwozów obfitował w drabinki, łańcuchy i wąskie przejścia nad wzburzonym potokiem. Krajobraz uzupełniały liczne wodospady i kaskady wodne. Stan ubezpieczeń ścieżki może pozostawać wiele do życzenia – moim zdaniem mityczna drabinka znad Koziej Przełęczy jest ostoją bezpieczeństwa w stosunku do niektórych tworów w Dierach. Jedna stalowa kładka została chyba zerwana przez potok i leżała sobie spokojnie trochę w poprzek szlaku. Zwróciliśmy uwagę, że Słowacy zabierają w Diery nawet małe dzieci, które w większości przypadków śmigały po tych drabinkach aż miło. Jednego jesteśmy pewni – w Polsce ten szlak na pewno by tak nie wyglądał (co nie znaczy, że źle nam się nim szło – ot, taka trochę egzotyka).
1,2,3. Diery
W miarę zbliżania się do przełęczy między Rozsudźcami niebo czerniało coraz bardziej i pojawiły się pierwsze krople deszczu. Jednocześnie, z drugiej strony słońce było jeszcze wolne od chmur. Musiałem odszczekać wyśmiewanie słowackiego „prepoved pocasia”, które pokazywało chmurkę, słoneczko i kropelkę. Pomyśleliśmy, że brakuje tylko śniegu. Gdy dotarliśmy na przełęcz, sporo ludzi w popłochu zbiegało z Małego R., w niewielkiej wiacie z daszkiem wszystkie miejsca były już zajęte a grzmoty były coraz bliżej. Zeszliśmy kawałek i schowaliśmy się w świerkowym zagajniku. Zaczęła się całkiem potężna burza. Po chwili uderzył grad. Śmiał nawet padać do gorącej herbaty rozlanej z termosu! Fasola zaprezentował w tym miejscu alternatywne zastosowanie karimaty. Sytuacja zrobiła się średnio ciekawa, bo do schroniska gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg był kawał drogi, a rezygnować z całej wycieczki i schodzić w ogóle nam się nie uśmiechało.
Minęła godzina zanim zdecydowaliśmy się opuścić zagajnik – w tym czasie sytuacja poprawiła się tylko o tyle, że padał deszcz a nie grad. Odpuściliśmy sobie wejście na Małego Rozsudźca, na dużego szlak był zamknięty, więc ruszyliśmy trawersem na przełęcz Medziholie. W tym czasie powiało optymizmem – deszcz przestał prawie padać a niebo zrobiło się jaśniejsze. Poprawiła się nawet widoczność i na horyzoncie wyłoniły się z chmur Tatry Zachodnie, Niżne, Góry Choczańskie i Wielka Fatra. Gdzieś między nimi jakieś większe miasto (Rużomberok?).
4. Mała Lila a Rozsudziec duży
5. Podejście na Stoha
Po kilkudziesięciu minutach docieramy na Medziholie. Po lewej stronie mieliśmy pofalowane morze zielonych wzgórz a po prawej skały Wielkiego R. Zrobiło się sympatycznie. Z przełęczy ruszamy w górę w kierunku szczytu Stoha. Wszyscy pozostali trawersowali wierzchołek żółtym szlakiem prosto nas Stohową Przełęcz. I chyba mieli rację, bo podejście było nudne jak flaki z olejem a takiego błota to nie widziałem nawet po tygodniowym deszczu w Bieszczadach. W zamian na szczycie w samotności mogliśmy cieszyć się panoramą obejmującą Wielką Fatrę, Niżne Tatry, Tatry Zachodnie, Góry Choczańskie i co najmniej kilka pasm, którym nie znam. Na północy dało się wypatrzyć Babią Górę. Na wierzchołku spędzamy kilkadziesiąt minut. Następnie kontynuujemy wędrówkę główną granią w kierunku Południowego Gronia, najpierw obniżając się prawie 400m w pionie, potem podchodząc kolejne 250. Przewyższenia jak w Zachodnich Tatrach. Tutaj zaczyna się najprzyjemniejsza część wycieczki. Ciekawa grań, rozległy widok i właściwie zupełnie pogodne niebo powodują szeroki uśmiech zadowolenia. Mieliśmy już sporo w nogach, ale do schroniska nie zostało więcej niż godzina drogi. Często przystajemy i kładziemy się na trawie na odpoczynek. Sielanka. Przed szczytem Chleba, przypominającym trochę od południa Płaczliwą Skałę odbijamy w dół do schroniska.
6,7. Między Południowym Gruniem a Chlebem
Chata pod Chlebem robi na nas dobre wrażenie. Właściwie jedyną niedogodnością jest brak warunków do jako takiego umycia się. JGB pełną gębą. Ale jest bar i „piwo słodko niańczy” nas do późnego wieczora niczym w znanej szancie Andrzeja Koryckiego. Siedzimy przy stole ładnych kilka godzin wlewając w siebie kolejne kufle Steigera i rozmawiając. Kiedy wychodzimy przed budynek jest już zupełnie ciemno. I bardzo zimno. Niebo jest przejrzyste, niesamowicie wyglądają światła miejscowości w dole. Niebo pięknie rozgwieżdżone a ja zapomniałem nowo zakupionej jego mapy. Chłód wygania nas na nocleg „na povale”. Poddasze budynku gospodarczego, do którego wchodzi się po drabinie przypomina Alicji i mi nocleg w Schronisku Żarskim w Tatrach Zachodnich. Izba jest jednak sporo większa – nocuje tu kilkadziesiąt osób. I nie ma w przeciwieństwie do Żarskiej Chaty dziur w ścianach wielkości pięści:).Zaszywamy się w śpiwory i z mniejszymi lub większymi problemami zasypiamy.
Niedziela wita nas ostrym słońcem i gorącem już od samego rana. Nogi trochę ciążą ale nie musimy się nigdzie spieszyć. A czy można lepiej zacząć dzień niż pijąc dobre piwo na śniadanie w wysokogórskiej chacie mając w perspektywie kolejne godziny beztroskiej wędrówki i obserwując…psa bzykającego własne żebra? Z tym psem to ciekawa historia, jego właściciele - myśliwi – zajęci pękatą butelką Becherovki uwiązali biedaka kilkadziesiąt metrów od stołu na krótkiej smyczy do jakiegoś pniaka. Przed nim bezkarnie paradowała jakaś „miejscowa” suczka. Pies tak się do niej rwał, że prawie wyrwał pniak z korzeniami. A na końcu nie wytrzymał i…poradził sobie bez niej. Tak to jest z kobietami.
8. "Kiedy ktoś z piwkiem mój zakapslował los..."
9. Chata pod Chlebem, spaliśmy tam gdzie prowadzi drabina
10. Biedny piesek, szczująca suczka i Chleb w tle
11. Bieszczadowo
Po śniadaniu ruszamy w kierunku najwyższej góry Małej Fatry – Wielkiego Krywania. Po godzinie z okładem jesteśmy na miejscu. Otwiera się widok na zachodnią część pasma. Grań wygląda całkiem interesująco. Świeci słońce, ale powietrze nie jest idealnie przejrzyste. Na szczycie mimo niedzieli i pięknej pogody jesteśmy sami!
Następnie przez szczyt Piekielnika docieramy na Przełęcz pod Bublen. Stąd decydujemy się schodzić na dół, ale najpierw, na lekko zrobić jeszcze wypad dalej grzbietem na drugi najwyższy szczyt pasma – Mały Krywań. Chowamy plecaki w kosówce i ruszamy interesującą ścieżką. Ten odcinek grani posiada kilka garbów, wchodząc na każdy z nich wydaje się, że to już wierzchołek, ale po nim widać następny…Sporo jest tu form skalnych ozdobionych pięknymi kolorowymi kwiatami. Pod szczytem chyba ostatni duży płat śniegu. Po niecałej godzinie drogi na lekko docieramy na wierzchołek. Oprócz nas jedynie 2 osoby (później zeszło się trochę więcej). Widok równie ciekawy co z większego imiennika. Widać wyraźnie zabudowania 2 większych miast (prawdopodobnie Zylina i Martin) i górki mniejsze i większe wszędzie wokół aż po horyzont. Opalamy się z pół godziny i wracamy po plecaki.
12. Mały Krywań z tego większego
13. "Get down!"
14. Na Małym Krywaniu
Droga w dół do Doliny Wratnej również była interesująca. Z przełęczy za Krawiarskim schodziliśmy bardzo stromym odcinkiem w lesie. Czegoś takiego nie widziałem nawet w Tatrach (wszelkie Kulawce i Krowieńce to mały miki). W końcu docieramy do położonego 1100m niżej niż wierzchołek Małego Krywania dna doliny. Sprawnie udaje się złapać stopa, aby dostać się do samochodu. Sympatyczny facet z Dąbrowy Górniczej podwozi mnie aż pod sam Hotel „Diery” nadrabiając sporo kilometrów. Gdyby kiedyś czytał ten tekst – jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam. Po chwili wracam po resztę ekipy.
Niedzielnym popołudniem opuszczamy Małą Fatrę, która w ciągu 2 dni pokazała nam kilka swoich oblicz. Było niemal wszystko – chłód, upał, słońce, burza z piorunami i gradem, błoto, wyślizgane skały, sympatyczne schronisko, szerokie panoramy, lasy, wodospady, skały i hale. A przede wszystkim pokazała (zwłaszcza mnie), że Słowacja to nie tylko Tatry.
Dziękuję uczestnikom wyżej opisanej wycieczki za najlepsze towarzystwo na świecie.