Zaczęło się od maila. Zwykłego pracowniczego spamu wysłanego na @All. Że jest ekipa na Zugspitze i czy ktoś chce dołączyć. W Alpy na weekend. Męcząca sprawa... Ile to jest km? Tylko 7h jazdy? Raptem 2 więcej niż w Tatry. Ale włazić na górę, gdzie na szczycie będzie totalny jarmark? W sumie jak transport jest, to czemu nie.
Dzień przed wyjazdem pędzę do Skalnika kupić sobie na wszelki wypadek lonżę. I tak mam zamiar pochodzić sobie kiedyś po ferratach, więc co za różnica, teraz czy później. A jednak może się przydać. Jak się okazało, była to decyzja ze wszech miar słuszna.
Piątkowego popołudnia po pracy ruszamy z Wrocławia w sile 5 duszyczek. Wojtek i jego dziewczyna Justyna, ich znajomy Paweł, Adam – kolejna osoba ode mnie z pracy i ja. Okazuje się, że siedzieć tyle godzin w 3ch chłopa z tyłu Corolli – to ja już chyba bym wolał prowadzić. Ale nie ma co narzekać, po krótkim błądzeniu w Monachium (co to za niemieckie miasto bez pełnego ringa, co to ma być??) odnajdujemy właściwą drogę i przed godziną 23 jesteśmy w Grainau na polu namiotowym. Recepcja już zwinięta, rozbijamy namioty, obalamy z gwinta żołądkową na dobry sen i uderzamy w kimę.
1. Pod polem namiotowym w Grainau
O czwartej krople deszczu uderzające w tropik przekonują mnie, że wstawać nie ma na razie sensu. Dwie godziny później sytuacja się zmienia – nie pada i widać góry, tak więc najwyższy czas opuścić ciepły... Prognoza pogody zakładała dość dobrą sobotę do południa, potem chmury i opady, i bardzo dobrą niedzielę. Ekipa chce atakować szczyt od razu. No dobra, to chodźmy. Szybko zwijamy majdan, wrzucamy 50 euro do skrzynki pocztowej opustoszałej recepcji (swoją drogą, ciekawe jaki odsetek naszych rodaków pominęło by przez nieuwagę ten krok) i ruszamy pod wylot szlaku.
Do Wąwozu Hollentalklamm liczą nam 1,5h ale ten odcinek idzie szybko i sprawnie. Może po 45 jesteśmy u wylotu. Miejsce fajne, całkiem efektowne. Ciekawostką jest fakt, że większą część trasy można pokonać nad samym potokiem lub równolegle poprowadzonym tunelem.
2. Wąwóz Hollentalklamm
Dość sprawnie robimy 600m przewyższenia na dno doliny Hollental, do właśnie remontowanego schroniska. Póki co do pogody nie można mieć żadnych zastrzeżeń. Robimy przerwę na drugie śniadanie, podziwiamy widoczki. Szczyt Zugspitze jest z tego miejsca doskonale widoczny, to jeszcze kawał drogi.
3,4. Dolina Hollental
Po chwili ruszamy i zaczynamy coraz bardziej stromo wznosić się pod próg dzielący nas od wyżej podwieszonej części doliny. W tym miejscu trochę wyprzedziłem resztę grupy, Adam szedł tuż za mną, a resztę jeszcze przed chwilą widziałem kilka minut drogi za nami. Zaczynam wypatrywać charakterystycznej drabinki i stalowego jeża pozwalającego strawersować ściankę. W tym momencie dochodzę do rozstaju szlaków – nasza droga odbija w lewo, natomiast w prawo odbija ścieżka przez grań Waxenstein. Mogłem w tym miejscu poczekać na resztę ekipy, ale wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że...
Tymczasem dochodzi do mnie Adam i po chwili stajemy przed charakterystyczną drabinką. Wyjmuję uprząż i lonżę, wiążę i wpinam się w ferratę. Kilka minut później jestem już za drabinką i ‘stalowym jeżem’. Lonża daje fajną pewność i sprawia, że czuję się pewniej. Tutaj postanawiam poczekać na resztę ekipy. Dochodzi do mnie Adam. I tak czekamy. 15 minut, 20, pół godziny. Nawet jakby się długo szpeili, to tyle by to nie zajęło. Wielokrotne próby dodzwonienia się do Wojtka nie przynoszą rezultatu. To trwa za długo, nie chce mi się strasznie, ale schodzę. Kiedy dochodzę do stalowego jeża i nie widzę reszty ekipy wiem, że albo coś się stało, albo... I wtedy właśnie całkiem wysoko na przeciwległym zboczu widzę trójkę ludzi z charakterystycznym justyninym zielonym plecakiem.
- ‘O, kur.wa!’
Zaczynam gwizdać, machać rękami, ale zapomnij – za daleko. Ponowne próby dodzwonienia się nie przynoszą rezultatu. W końcu po parunastu minutach widzę poruszenie wśród grupy. Chyba się zorientowali, że poszli źle. Zaczynają schodzić. Jakaś większa grupa turystów obok nich robi to samo. Zastanawiam się, jak można tak popiep.rzyć drogę mając mapę i widząc wierzchołek i przebieg drogi. Ale – nie ma to sensu, mało to razy sam coś pochrzaniłem w górach? Trzeba było poczekać na nich przy rozstaju.
5. Lodowczyk

Wracam do Adama. Mamy już grubo ponad godzinę siedzianą na du.pach, jakbyśmy jeszcze mieli czekać na resztę to zeszłaby kolejna. Ze zgubioną trójką nie ma łączności, nie wiadomo jakie mają plany wobec zaistniałem sytuacji. Idziemy w górę, można dojdą do szczytu. Tymczasem, idealnie zgodnie z prognozą, pogoda się psuje i wkrótce chmury zaczynają schodzić już na nasz poziom. Wspinamy się kolejnym piętrem doliny, potem jeszcze jednym i w końcu widzimy przed sobą lodowiec. Od wyjścia z parkingu mija już 5 godzin a my mamy jeszcze 900m w pionie do szczytu. Zbieramy się w sobie i szybko pokonujemy odcinek dzielący nas od lodowca. Szlak jest słabo wyznakowany, po chwili schodzi na śnieg, na szczęście dobrze przedeptany. Taaaaak, dopóki nie dochodzi do fragmentu lodowego. Adam ma czekan, ale raków nie ma. Widoczność kilkanaście metrów. Na lodzie nie ma śladów, także kierunek można wyznaczyć wyłącznie na czuja. Z duszą na ramieniu ruszamy – na szczęście po kilkudziesięciu metrach lodowiec przechodzi w system garbów i szczelin – doskonale widocznych, więc mało groźnych. Dwie z nich trzeba ominąć nadkładając trochę drogi. Kilka chwil potem nasze twarze rozjaśnił uśmiech – jest znowu śnieg i są ślady. Nie zginiemy. 10 minut później jesteśmy pod ferratą.
6. Wyjście z lodowca na ferratę
Pamiętałem z któregoś dostępnego w necie opisu, że pokonanie szczeliny brzeżnej może być najtrudniejszym elementem tej wycieczki. I oto jesteśmy. Wygląda to faktycznie parszywie – stalowa lina zaczyna się w miejscu pod którym zieje szczelina szerokości 1,5m i wysokości... w sumie co za różnica jakiej. Jest most śnieżny dochodzący do ściany jakieś 3-4 metry obok. A zatem trzeba będzie strawersować ten kawałek na żywca po ścianie. Po chwili zastanowienia wypatruję fajny, kluczowy chwyt na prawą rękę i jestem. Przypinam lonżę, podaję jedno ramię Adamowi, który wyciąga się jak tylko może, aby wpiąć się swoim i na tak kombinowanej asekuracji ściągam go do stanu. Tymczasem pogoda parszywieje jeszcze bardziej i zaczyna padać zimny, drobny deszcz. Ferrata to powinna być jeszcze godzinka i szczyt.
7. Wspaniałe warunki na ferracie
8. Moment mikrorozpogodzenia
A guzik – idziemy ponad dwie. Zimno, piździ, pada i widać, że nie ma szans na poprawę pogody. No, ale szczyt zrobiony. Na wierzchołku totalne pustki, w schronisku siedzi może 10 osób. Zastanawiamy się co robić. Była opcja zostania na noc na górze, ale po pierwsze drogo, po drugie wszystko zajęte,a poza tym pogoda nie była zbyt obiecująca i być może w ogóle nie miało to sensu. Postanawiamy schodzić do schroniska Knorr w Dolinie Reintal i zobaczyć jak sytuacja będzie wyglądała następnego poranka. Na szczycie spędzamy 1,5 godziny i w tym czasie niewiele się zmienia. Temperatura koło zera, momentami mżawka, widoczność na parę metrów. Pijemy dobre pszeniczne piwo, jemy obfity posiłek i w końcu decydujemy się opuścić schronisko. Wychodzimy w wilgoć i chłód, czeka nas 900m zejścia do Knorra. W tym momencie dostaję wiadomość od Wojtka, złapał zasięg dopiero w dole, wycofali się spod lodowego odcinka na lodowcu, mają dość i schodzą na dół, jutro w góry nie wychodzą. Ufff, cali i zdrowi.
Orientacja jest na tyle utrudniona, że zamiast szlakiem zaczynamy schodzić jakąś ścieżką wspomagającą obsługę jednej z kolejek. Po kilkunastu minutach orientujemy się w sytuacji i jesteśmy zmuszeni wrócić prawie pod szczyt. W tamtym momencie byłem blisko decyzji o pozostaniu jednak na szczycie chociażbym miał nocować na podłodze schowka na szczotki. Po paru minutach odnajdujemy jednak szlak i stopniowo zakosami zaczynamy tracić wysokość. Mgła była taka, że tylko dzięki stalowym linom i czerwonym mazajom na skałach zawdzięczamy utrzymanie kierunku. Kilkanaście minut później mijamy odejście szlaku do schroniska Wiener Neustadter Hutte po stronie austriackiej. Schodzimy ze skał w piargi, otoczenie delikatnie się wypłaszcza. ‘Jesteśmy chyba na dnie kotła’. Po chwili natykamy się na tablicę informującą (tak przypuszczamy, bo niemiecki znamy bardzo słabo), że z trasy zdjęto 40 tyczek wyznaczających kierunek i należy się trzymać oznaczeń w formie czerwonych kropek. A może te tyczki właśnie założyli? Co za różnica, w każdym razie trzeba się pilnować.
Po następnej godzinie widoczność się poprawia, zeszliśmy poniżej poziomu chmur. Pojawiają się imponujące ściany szczytów ograniczających Dolinę Reintal i stada owiec wśród soczystej zielonej trawy. Jest ładnie. Daleko przed nami wypatruję ścieżkę schodzącą w dół z Grani Jubileuszowej. Wiem, że ścieżka prowadzi do schroniska Knorr. Grań Jubileuszowa... Myślałem o niej, ale w tamtym momencie była ona mniej więcej tak bliska jak wyprawa na Księżyc.
Późnym wieczorem dochodzimy wreszcie do Knorra i złatwiamy nocleg. Cena dla mnie 18 euro (zniżka OeAV), dla Adama 28. Prognozy na niedzielę są niby niezłe. Jemy coś i po chwili lądujemy pod schroniskowymi kocami. Składając je rano, zauważyłem, że mają oznaczone strony – która idzie do twarzy, a która do nóg. Ale nie wiem czy do snu ułożyłem je poprawnie. I może nie chcę wiedzieć.
9. Zejście do Knorra, Dolina Reintal
10,11. I w nieodległym miejscu już w niedzielę
Budzik nastawiłem na 5 rano, ale było jeszcze zupełnie ciemno. Śpię kolejną godzinę, po czym postanawiam sprawdzić warunki na zewnątrz. Mgła taka, że można kroić nożem. Wracam do łóżka na następne dwie godziny. O ósmej zaczyna się robić lampa. A ja zaczynam kombinować. Adam narzeka na zmęczenie i ból nóg, mówi że dziś tylko w dół. A w dół to oznacza jeszcze z 5 godzin zejścia długą doliną. Ale ja już wiem, że nie podaruję tych widoków. Nie wiadomo, czy w ogóle jeszcze kiedyś tu będę. ‘Adam, za 3h jesteśmy z powrotem na górze, zobacz jakie będą widoki, najwyżej kolejką zjedziemy’. Towarzysz daje się przekonać i ruszamy w drogę dowrotną niż poprzedniego wieczora. Przy dobrej widoczności idzie się zdecydowanie lepiej. Szybko robimy wysokość i już po 2h20 jesteśmy z powrotem na szczycie. Średnia 400m/h po takiej wyrypie dnia poprzedniego to całkiem dobry wynik. W miarę podchodzenia widok robić się bardziej i bardziej rozległy. Trzeba przyznać, że panorama ze szczytu jest imponująca. To ciekawe wrażenie nie mieć pojęcia jakie szczyty i pasma górskie znajdują się wokoło. Było widać Grossglocknera i –venedigera i coś jeszcze z Taurów. I tyle wiem. Delikatnie na prawo na horyzoncie jakieś mocno ośnieżone pasmo przykuwa uwagę.
12. Zaczynają się pojawiać dalsze granie
13.Widok z wierzchołka na południowy wschód
14. Otoczenie Doliny Reintal, Grań Jubileuszowa

Klimat na wierzchołku w pogodny letni dzień jest tragiczny. Tłumy ludzi wszelkich ras, krzyki, zapach pieczonej kiełbasy, lody i wata cukrowa. Władysławowo po prostu. Dajemy sobie godzinę na podziwianie widoków i decydujemy się zjeżdżać kolejką, reszta ekipy ciśnie nas, że chcą wracać do domu. Zaczynamy się rozglądać za sprzedażą biletów na kolejkę do Eibsee. Adam zaczepia nawet jakiegoś przypadkowego Niemca i pyta gdzie można je dostać. ‘A gdzie macie swoje bilety?’ ‘Jakie bilety? My chcemy tylko zjechać w dół.’ ‘W dół? To jak, u licha, żeście się tu dostali?????’ Tutaj zbaranieliśmy dokumentnie, ale ja już domyśliłem się wcześniej o co facetowi chodzi. ‘Jak to jak? Na nogach rzecz jasna!’ Tutaj Niemiec otworzył usta i po prostu bez słowa się oddalił. Widocznie przekroczyło to jego zdolność pojmowania.
15. Tutaj dokładnie widać naszą sobotnią drogę
Idę jeszcze w okolice wierzchołka z krzyżem – tam to dopiero się działo!!!! Z kolejek pod krzyż prowadzi 2-minutowa ferrata z krótką drabinką i kawałkiem liny. Co tam odwalali Amerykanie (najgłośniejsza nacja pod słońcem), myślę że Neil Armstrong i Buzz Aldrin stawiając stopy na Księżycu nie doświadczyli tak skrajnych emocji jak ich rodacy pod Zugspitze kilkadziesiąt lat później.
16. Ktoś podpowie co to za szczyt?

Spod krzyża widać za to doskonale całą piękną Dolinę Hollental, którą przywędrowaliśmy dnia poprzedniego, nasz mały śnieżny lodowczyk przedzielony pasem lodu, który wywołał wtedy takie emocje. Teraz podążają nim tramwaje ludzi, aż trudnouwierzyć, że podczas całego długiego wejścia na Zugspitze i zejścia do Knorra nie mijaliśmy się z ani jedną osobą.
Fajne wrażenie robi także doskonale widoczna Jubilaumsgrat aż do samego Alpspitze. Gdyby nie gonił nas czas, można było wejść chociaż końcówką grani wchodząc na nią z Knorra. Ale cóż, przynajmniej nie przegapiłem widoków i mogę powiedzieć, że na najwyższym szczycie Niemiec byłem dwa razy.
O 13 ładujemy się do kolejki i po 5 (!) minutach jesteśmy 2000m niżej nad Eibsee. Spotykamy resztę ekipy, na szczęście nie ma wzajemnych pretencji. Kilka godzin później kładę się spać w swoim domu.
Z wycieczki jestem zadowolony, choć gdyby zależało to tylko ode mnie, na pewno wybrałbym inny rejon (pewnie Julijskie, odległość podobna). Szczyt jest jednak zrobiony, rekord wysokość pobity o ponad 200m, Alpy dotknięte po raz pierwszy. Zdecydowanie poza jarmarkiem na szczycie się podobało.
i bonus: Wursty, browary i wata cukrowa na prawie 3k? Jarają cię windy i parkingi w galeriach handlowych oraz hardkorowy szopping? Lubisz tłum ludzi i krzyczące dzieci? To miejsce dla ciebie! Zugspitze zaprasza:
