Tydzień wolnego, 6 godzin pracy, 3 tygodnie wolnego, czyli narzekać chyba nie powinienem. Urlop zaczął się dobrze, niedziela, większość myśli już o pracy w poniedziałek, a ja obrałem kurs na Góry Opawskie przez śląsk. Im dalej od domu tym paliwo tańsze i w Jaworznie tankuje za 4,45 zł, a nie 4,84. W Sosnowcu kupuję czteropak i wygrywam kolejny czteropak… no kurde człowiek jest szczęśliwy na urlopie:) Przez to szczęście mogę popełnić dzisiaj kilka literówek, a żule będą się cieszyć rano:) Sudety zawsze kojarzyły mi się z odległą krainą geograficzną, ale taki mały cypelek, najdalej wysunięty na wschód ze szczytami które w trzech cyfrach zamykają swoją wysokość to jednak też Sudety. Chwila moment i jesteśmy na miejscu więc spokojnie możemy jeszcze pozwiedzać okolicę.
Jarnołtówka Wam nie będę przybliżał, chociaż nie sądziłem, że trafię w miejsce gdzie lokalna społeczność chodzi w skarpetkach do sandałów i klapek, a na skuterach jeżdżą w piżamach… I kij, że mi podkreśla czerwoną kreską i chce zmienić na pidżamy, ja piszę piżama i koniec. BTW
Pierwszy dzień – zwiedzanie rynku Prudnickiego i okolicy, lampa z nieba, piwo z kufla, czyli nic do opisania.
Drugi dzień – najwyższy szczyt Gór Opawskich! O, tutaj jest co pisać! Po śniadaniu, pakujemy się na szybko, dla śledzących bloga oczywiste jest, że chodzimy w trójkę, aczkolwiek jeden Turysta nie nosi swojego plecaka tylko zrobił z nas swoich niewolników i jeżeli chcemy gdzieś Mu towarzyszyć to dodatkowo musimy zaopiekować się bagażem i powieźć, ew. ponieść. Tak całkiem serio to jak przyszło nam spakować wszystkie rzeczy dla 7 miesięcznego dziecka, to stwierdziliśmy, że jedzenie możemy sobie kupić przecież w schronisku. Pomijając fakt, że do wózka który był już testowany w terenie i łóżeczka turystycznego, na szybko szukaliśmy jeszcze wanienki dmuchanej i podgrzewacza do słoiczków. Summa summarum po spakowaniu tony niezbędnych rzeczy ruszyliśmy na czerwony szlak by zaliczyć kolejny szczyt do KGP, a tak poza tym to całkiem dla przyjemności wyrwać się na wycieczkę w niewysokie góry.
Dopóki się dało dzielnie pchałem wózek pod górę, ale jak drogę zagrodziły powalone drzewa i zaczęły się schody do najmłodszego zdobywcę dzielnie wzięła mama, a mnie pozostało nie mniej dzielne dźwiganie wózka przez resztę drogi. Normalnie szlak byłby pewnie nudny bo większość w lesie i tylko miejscami widać okoliczne szczyty, ale jak niesiesz wózek to masz taką drogę 0+ w Tatrach, nogi wysoko i musisz używać rąk. Najciekawszy szczyt po drodze to Grzebień 768 m n.p.m. trochę kamieni i widok na północ.
W schronisku uzupełniamy płyny, Mistrz Ciętej Riposty pozwala nam zostawić wózek w schronie żebyśmy nie musieli go taszczyć na szczyt, a do tego schronisko nie pobiera opłat za kibel… ale baba tak. Sam schron zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie, mimo, że duży to jednak klimatyczny, z pomysłem i z jajem. Karteczka o nie pobieraniu opłat przez schronisko jest trzymana przez figurkę drewnianej baby przed wejściem do WC, pod ścianą niczym skalpy wiszą krawaty obcięte turystom którzy wyglądali zbyt elegancko, obsługa wyluzowana, piwo po ok 7 zł, ale gdzie tam jakaś konkurencja?
Do schronu docierają pierwsi turyści (mimo godzin ok południowych byliśmy pierwsi) jakaś grupa z przewodnikami, gość wysportowany, babka zdyszana „tylko trzy minuty na odpoczynek, trzydzieści minut na wejście, 20 na zejście, nie rozdzielamy się, jak ktoś nie daje rady to czekamy” masakra. Zdyszana była jakby wbiegła tam z plecakiem piwa.
Dobra. Wracając do wycieczki, wychodzimy ze schronu, idziemy dalej Głównym Szlakiem Sudeckim, wchodzimy na szczyt, parowanie powietrza jest wysokie, więc wejście na wieżę odpuszczamy z nastawieniem, że wrócimy tu którejś zimy, albo o poranku. Schodzimy, w schronie jemy, pijemy i żółtym szlakiem udajemy się w dół. Po drodze w schronisku wywołuję jeszcze spore zdziwienie, pożyczając się mapy na chwilę (bo oczywiści po co nam na takie kapusty) i ludzie do mnie mówią – to ktoś jeszcze korzysta z map, to musi być moje pokolenie! Teraz przecież wszystko jest na komórkach, patrzysz na ekran i wiesz gdzie masz iść… hmmm, ja tam wolę mape.
Zejście przebiega sprawnie, szeroką drogą idealnie nadającą się pod wózek i na obiad meldujemy się w Jarnołtówku. Na skrzyżowaniu szlaków na dole miała miejsce jeszcze miejsce zabawna sytuacja, otóż spotykamy ludzi od których pożyczaliśmy się mapy w schronie, oni wchodzili, my schodziliśmy i teraz pytają którędy weszliśmy. Czerwonym, „No to respect. Nie no, to tak się da?”. Czyli jak to Ewa określiła „całkiem ie zdziadzieliśmy”.
Dzień trzeci – wycieczka krajoznawcza na piechotą do Zlatych Hor z opcją wjechania na Příčný vrch. Ryneczek mało urokliwy, trochę taka wioska przemysłowa, a nie miasteczko górskie, zwiedzać nie ma co, wjechanie na szczyt to nie to samo co wejście. Wracamy, plus jest taki, że tylko 30 min na nogach.
Dzień czwarty – Łojenie Góry Parkowej, a dokładniej Przedniej Kopy. Ewa znalazła, coś takiego jak Korona Głuchołazów czyli Przednia Kopa 495 m n.p.m. Średnia Kopa 543 m n.p.m. i Tylna Kopa 535 m n.p.m. Jedyna trudność polega na tym, że tylko przez Przednią Kopę przebiega szlak, a reszty trzeba szukać w lesie więc ograniczamy się do zrobienia drogi krzyżowej niebieskim szlakiem i na Przełęczy Siodło odbijamy na czerwony. Las na prawdę uroczy… tylko miejscami prześwituje masyw Biskupiej Kopy, tak to rośnie piękny, gęsty las. Na szczycie spalone schronisko, o ciekawej architekturze, oraz kaplica chyba św. Anny, a za nią Wiszące Skały… no właśnie, jakbym na miejscu wiedział, że za kaplicą są jakieś skały to bym podszedł, zobaczył, popodziwiał, a tak to pstryk, pstry i idziemy dalej. Drogę powrotna odsłania nam co jakiś czas panoramę na równiny, no właśnie, to się rzuca w oczy, tutaj praktycznie z każdego miejsca widać jak dookoła jest płasko, masakra jakaś.
Po powrocie postanawiam sobie zrobić jeszcze krótką przebieżkę przez Karliki do Piekiełka, to już dużo ciekawszy szlak, coś a’la Perć Borkowskiego i zabawa na pewno na wypad z trochę starszym dzieckiem.
Dzień piąty – jemy, pakujemy, jedziemy, tyle:)
Jedna rzecz jeszcze mi zostanie w głowie po tych wczasach, nie tylko pagórki, nie tyle nawet jedzenie gdzie za 6 pierogów płacisz tyle co we Władysławowie za konkretny obiad, nawet nie równiny wokół i nie tubylcy w klapkach i sandałach, ale osowate… Nawet nie tyle pszczoły, co osy i szerszenie! Tego dziadostwa było wszędzie tyle, że trzeba było przywyknąć do jedzenia i machania rękami i trzeba było liczyć się z tym, że jak otwiera się okno żeby przewietrzyć to później trzeba pobiegać z kapciem. Tak jak na jurze wkurzamy się na muchy i komary, tak tam osy były utrapieniem.
I tym wypadem, jakby nie liczyć zdobyłem połowę szczytów w Koronie Gór Polski(ch).
Fociszcze:

Biskupia Kopa

To się nazywa wózek!

Dalej niosła Ewa:)

Widoki po drodze

Z Grzebienia

Schron w środku

Biskupia Kopa

Spalone schronisko na Przedniej Kopie

Szlak przez Karliki do Piekiełka

Trochę takich odsłonięć było

ZTGM!