Ostatnie czasy były podłe co przełożyło się na moją prawie półtoraroczną abstynencję od górskich trekkingów. Musiałem znaleźć jakiś termin i w końcu jechać. W Tatrach w planowany weekend lawinowa dwójka z prognozą na trójkę więc odpuszczam. Drugi problem to sytuacja noclegowa, która w czasach covida jest kiepska. Umawiam się z Kolegą, który bawi się w bushcrafting i ma kupę sprzętu aby ogarnąć noclegi gdzieś w lesie. Jakie to będą góry nie jest dla mnie istotne – byle gdzieś w końcu wyjść. Kolega sugeruje Sudety i wstępnie planuje trasę. Mamy wejść na Czernicę i Śnieżnik, jaką ścieżką to jeszcze sprawa otwarta. Pogodę zapowiadają kiepską - trochę deszczu, trochę śniegu, wietrznie i bardzo pochmurno ale jedziemy …
Budzik dzwoni o trzeciej trzydzieści, pół godziny później jestem już na trasie a o piątej zgarniam po drodze Buschcraftera. Na szlak wychodzimy punkt dziesiąta z miejscowości Nowa Morawa. Na Czernicę są jedynie dwie i pół godziny więc wydłużamy trasę robiąc pętlę przez Rudawiec. Pierwszy biwak mamy zrobić gdzieś pod szczytem Czernicy bo w razie jakichś kłopotów jest tam schronienie w postaci chatki.
Prognozy się sprawdzają, jest mglisto, trochę mrocznie ale robi to bardzo fajny klimat. Choć szlak początkowo wiedzie przygotowaną dla narciarzy biegowych trasą to idzie się bardzo ciężko bo w plecakach mamy cały ekwipunek biwakowy i zapas jedzenia na dwa dni.
Po jakichś dwóch, trzech godzinach odbijamy na Rudawiec. Robi się coraz ciężej, szlak jest nieprzetarty, śnieg ciężki, mokry, wilgotność rośnie a mgła staje się coraz gęstsza. W górze słychać hulającą wichurę ale las skutecznie od niej chroni. Robi się klimatycznie i bardzo dziwnie bo odgłos wiatru zupełnie nie pasuje do stojących nieruchomo drzew. Otulone śniegiem sprawiają wrażenie jakby spały. Gałęzie dociążone wielkimi czapami śniegu zwisają w bezruchu tworząc dużo smuklejszą, nienaturalną sylwetkę niż zwykle. Takie „choinki” budują wizerunek lekko odrealnionego lasu co wzmacnia o punkcik fajny już, bajkowy klimat.
Małe drzewka natomiast unoszą rozpostartą na ściółce grubą, puchową pierzynę. Wygląda to jak ekipy bałwanków idących przez las.
Po wyjściu na polanę odnieśliśmy wrażenie, że bałwanki mają tam jakieś zebranie. Całkiem spory wiec stał w milczeniu nie reagując na nas zupełnie a mgła otulała je coraz bardziej.
Rozglądając się chwilkę, opuściliśmy polanę,
a białe mleko zalało kompletnie to całe towarzystwo.
Było ze dwa, trzy stopnie na plusie a my szliśmy dalej w coraz cięższym i wilgotnym śniegu. Wiatr ponad lasem nie odpuszczał i choć drzewa dalej stały nieruchome to pod wpływem odwilży często zrzucały z siebie duże płaty śniegu. Nie padało ale nasze ubrania i buty stawały się coraz bardziej wilgotne. Dobra przejrzystość utrzymywała się na maksymalnie kilka metrów, ale szło się już dużo lżej za sprawą jakichś Dobrodziejów, którzy większą grupą, na rakietach, przetarli nam szlak.
Po kilku godzinach dochodzimy na szczyt Rudawca.
Robimy tam pierwszy i jedyny w tym dniu postój na herbatę i ciastko. Odpoczynek trwa krótko, bo zalesiony mizernymi drzewami kapuściany szczyt nie jest osłonięty od wiatru i tutaj po raz pierwszy czujemy jego nieprzyjemny chłód wzmacniany wilgocią. Mimo wypicia gorącej herbaty zrobiło się strasznie zimno. Szybko pakujemy manatki i zielonym szlakiem ruszamy dalej w las.
Wyjątkowy klimat nie opuszcza nas, ale drzewa zdaje się chcą wyrwać ze snu zrzucając z gałęzi coraz więcej śniegu.
Na szczyt Czernicy docieramy tuż po zachodzie słońca. Mgła ukrywa szczyt wieży widokowej, jest coraz zimniej a my zaczynamy rozglądać się za ukrytą w lesie chatką.
Początkowo kierując się GPS'em a potem po wydeptanej ścieżce, zmarznięci docieramy do „domku”. Jest już zupełnie ciemno a widok wystającego z dachu komina napawa nadzieją na ciepły wieczór. Pociągamy za klamkę a z chaty bucha na nas ciepło. Okazało się, że nasi Dobrodzieje od rakiet rozpalili już w piecu, ale za to zajęli kwaterę pozostawiając jedynie podłogę. Rozwieszamy nasze mokre rzeczy i jemy kolację. Następnie gotuję miksturę z soku jabłkowego, cynamonu, goździków, pomarańczy i dolewam doń Żołądkowej Gorzkiej. Po takim grzańcu nie pozostaje nic innego jak schować się do ciepłego śpiwora na spanie…
Budzik dzwoni o czwartej pięćdziesiąt pięć. Tuż po piątej jesteśmy już na nogach, jemy małe śniadanie i napełniamy termos gorącą herbatą na dalszą drogę. Po wyjściu z chatki oczom naszym ukazał się zupełnie inny las. Do świtu niemal wszystkie drzewa zdążyły już zrzucić z siebie śniegowe czapy, ale wszechobecna mgła wciąż nie odpuszczała. W takiej aurze wyruszyliśmy na Śnieżnik.
Kierując się szlakiem, potem leśną drogą a następnie zupełnym offem w śniegu po pas szukamy miejsca naszego biwaku tuż przy chacie pod Śnieżnikiem. Ostatnie sto pięćdziesiąt metrów przewyższenia w bardzo ciężkim śniegu zajmuje nam grubo ponad godzinę. Mgła choć dużo rzadsza nie opuszcza nas na krok.
Po nierównej walce las odsłania nam parszywą chatę, z której kilka dni wcześniej wynieśli jakiegoś nieszczęśnika nogami do przodu.
Rozbijamy w pobliżu nasz biwak, wiatr na szczęście cichnie i na kolejnym wywarze z goździków idziemy spać.
Hamaki pod tarpem były bardzo przytulne a noc przyniosła sześć stopni mrozu i kompletną ciszę, wiatr zupełnie ucichł.
Kolejny dzień to znowu zupełnie inny las. Drzewa przyprószone świeżutkim śniegiem niczym pudrem wydają się takie świąteczne. Ranek tego dnia to jedyny moment, w którym możemy obserwować horyzont. Zwijamy biwak i ruszamy dalej. Mgła, jakby zmęczona, zbiła się w dolinie …
… ale delikatnie unosi się …
i po godzinie dopada nas znowu…
Coraz wyżej w kopule Śnieżnika obdartej wiatrem z „choinek” podchodzimy w gęstym mleku na szczyt. Niektóre drzewa zdają się jeszcze dzielnie walczyć a inne jakby poddają się pod ciężarem śniegu i wiatru.
Po dwóch dniach w prawie niezmiennej, surowej ale za to bajkowej aurze jesteśmy jakieś piętnaście minut od szczytu i wówczas zaczyna się coś bardzo zjawiskowego. Śnieg pod nogami przyjmuje jakiś taki ciepły biały kolor. To słońce przedzierające się przez męczoną wiatrem mgłę rzuca blask pod nogi niczym gigantyczna lampa z blendą
… a my coraz wyżej zostawiamy za plecami rzedniejący las idąc pod silny mroźny wiatr w ciepłej i przytulnej bieli…
… w kierunku pojawiającego się błękitu
W końcu wydostajemy się zupełnie z lasu i jakieś trzy minut przed szczytem niebo robi się pastelowo błękitne a mgła jest jeszcze na tyle gęsta, że ogranicza skutecznie widoczność na kilkaset metrów sprawiając wrażenie bezkresnej równiny po której dmuchający wiatr w oczach przesuwa śnieżne zaspy. W takiej scenerii wyrywamy się w końcu z tej chmury
by po chwili w pięknym słońcu wejść na szczyt
Na górze spędzamy około pół godziny. Choć widać już z powrotem nadciągające chmury, to Śnieżnik opuszczamy w pięknej pogodzie
Na zejściu ponownie pochłania nas mgła
PS. Po szesnastu miesiącach przerwy zaliczam pięćdziesiąt jeden godzin w górach. Łącznie robimy około 40km drogi i jakieś 1800m przewyższenia. Zapuściłem się trochę bo było ciężko. Fakt, że śnieg, bardzo ciężkie plecaki ale czułem żem słaby. Może po covidzie
Dziękuję za uwagę!