Po zejściu ze schroniska Tschierva, gdzie zostawiliśmy cały dobytek, docieramy do Pontresiny, skąd słynnym czerwonym szwajcarskim pociągiem wracamy do Morteratsch na kemping. Następnego dnia robimy kluczową w tym rejonie zagrywkę, podjeżdżamy samochodem pod dolną stację wyciągu do Diavolezzy, gdzie po przejściu przez Piz Bernina i Piz Palu mamy zamiar zejść prosto do samochodu. Z parkingu pociągiem zjeżdżamy do Pontresiny, skąd ponownie ruszamy w górę doliny Val Roseg. Podejście pomimo, że na lekko jest mordercze, do przejścia około 13km i 700m w pionie w potwornym upale. Gdzieś powyżej 2000m robi się w miarę normalna temperatura a że mam buty biegowe na nogach to dość spory fragment do schroniska podbiegam, świetny trening na takiej wysokości, ale też dobry prognostyk na kolejny mocny dzień, że organizm nie zgłasza żadnej awarii
Z tarasu schroniska, gdzie nawadnianie i regeneracja idzie pełną parą podziwiamy profil Biancograt, fizycznie już się bardziej nie przygotujemy, pozostało poukładać sobie w głowie, że przed nami naprawdę spore wyzwanie, grunt że pogoda ma sprzyjać i warunki są odpowiednie. Śniadanko wjeżdża o 3 a koło 4 startujemy szlakiem w górną część doliny. Początkowo to ścieżka idąca zboczem doliny i górną częścią bardzo stromej moreny bocznej, więc lepiej się nie potknąć, kilka fragmentów skalnych do przejścia z użyciem rąk a potem rumowiskiem skalnym schodzimy na lodowiec. Lodowiec jest niewielki i bardzo spokojny, stromy w górnej części i ograniczony skalną barierą, gdzie w najniższym jej punkcie znajduje się przełęcz Fuorcla Prievlusa. Na lodowcu nie wiążemy się, ja nawet raków nie ubieram bo śnieg jest bardzo dobry a i sporo stopni jest wydeptanych. Zarówno na ścieżce jak i na lodowcu wyprzedziliśmy sporo osób, przed skalną ścianą na przełęcz mamy dwa zespoły, szlak jest ubezpieczony klamrami i słupkami do asekuracji, miejscami ma pionowy przebieg, więc klamerki trzeba mocno przytulać, tutaj również nie korzystamy z liny, podejście idzie sprawnie, także udaje nam się wejść na przełęcz na wschód słońca. Z przełęczy zaczyna się właściwa droga na Piz Bernina, przed nami do przewspinania spory fragment ściany a potem grani, gdzie znajdują się największe trudności na tej drodze. Tutaj już nie ma żartów, wyciągamy sznurek z plecaka i lecimy z tematem. Przebieg drogi raczej udaje się odczytywać prawidłowo, szczególnie w ścianie, gdzie trzeba zrobić trawers i uderzyć w górę, na grani przebieg drogi jest już oczywisty. Ten fragment jest naprawdę długi, wiedziałem, że będzie tu sporo wspinania, ale nie myślałem, że aż tyle. Grań kończy się kilkumetrowym zjazdem na lodowiec i cyk, już jesteśmy na śnieżnym fragmencie Biancograt. Chwila przerwy, przeszpejenie, coś na ząb i można ruszyć dalej. Poślady jednak cały czas muszą być zwarte bo po paru krokach mamy do pokonania kolejny kluczowy fragment, bardzo stromy trawers pod skalnym zębem. Z jednej strony bardzo stromy lodowiec z drugiej szczelina brzeżna a śnieg już jest lekko odpuszczony na lodowym podkładzie. Ciężko się jakoś asekurować w tym miejscu, idziemy prawie na paluszkach, ważąc każdy krok i kilka razy depcząc rakiem to samo miejsce, czy aby na pewno nie puści po przeniesieniu ciężaru ciała. Wyjście z trawersu jest prosto w górę bo bardzo stromym zboczu, ale wyżej jesteśmy już na bardziej obszernym śnieżnym terenie i spokojnie możemy ruszyć dalej. Kolejne metry w górę i docieramy pod najstromszy fragment grani, do przejścia w lodzi mamy około 30m. Lecimy to na lotnej kręcąc cały czas śruby lodowe, troszkę nam bruździ czeski przewodnik z klientem, który się wtrynia na wykute w zboczu stopnie i jeszcze krzyżuje liny. Mało komfortowa sytuacja, poruszamy się na przednich zębach raków, paluchów już dawno nie czuję od dziabania czekanem, do tego w tym miejscu wieje przenikliwy wiatr a jeszcze trzeba się motać z liną. Udaje się ten fragment szybko przejść, w górnej części odbijamy w lewo gdzie jest więcej śniegu niż lodu i nie trzeba już się asekurować śrubami. Przed nami ostatni już fragment śnieżnej grani, ale najbardziej syty a i nastromienie nie odpuszcza. Docieramy w końcu na Piz Bianco, to śnieżny wierzchołek, który kończy Biancograt. Stąd już jak na widelcu widać wierzchołek Bernina i to jak sporo jeszcze mamy do przejścia. Niesamowite wrażenie robi stroma grań bloku szczytowego, którą prowadzi droga wejściowa. Tutaj kończy się śnieg a do szczytu mamy tylko skalny teren. Po drodze trzy zjazdy w tym jeden powiedziałbym skok przez szczelinę. Mikołaj skacze, ja robię prawie szpagat i dociągam się na drugą stronę, na ekspozycję lepiej nie zwracać uwagi
Pokonujemy ostatni fragment stromej grani by osiągnąć górną część bloku szczytowego a potem już poziomą granią dojść do właściwego wierzchołka. Na drodze przed nami był czeski przewodnik za nami chyba szwajcarski, więc w szóstkę jesteśmy na szczycie, pogoda piękna, ciepło bez wiatru, widok na cały Masyw Bernina. Wejście zajęło nam około 8h, więc jest to średni czas wejścia na ten szczyt. Siedzimy około godzinki, obserwując jak czeski przewodnik radzi sobie z zejściem na włoską stronę Granią Spalla. Michała i Magdy nie widać, ale widzę, że na ostatnim fragmencie śnieżnej grani jeszcze ktoś walczy, mamy przewagę dobrych 2-3h. Powoli niebo zasnuwa się chmurami, więc ruszamy do zejścia. Skalny fragment grani jest dość prosty, szybko go przechodzimy chodź jest krucho. Następnie mamy mix trawersów wąskiej śnieżnej grani i zjazdów na uskokach grani. Ostatnie dwa zjazdy pod rząd robimy z grani na lodowiec w kierunku widocznego włoskiego schroniska Marco e Rosa. Bardzo przyjemny, ale grząski już lodowiec pokonujemy w kilka minut. Zejście zajęło niecałe 3h. Meldujemy się w schronisku, oblewamy sukces zdobycia szczytu browarkiem. Na Magdę z Michałem czekamy około 5h, wychodząc czasem przed schronisko i obserwując, czy na grani ktoś się nie grzebie, ale bez efektów. Około 20 w schronisku następuje spore ożywienie, nad szczyt przylatuje śmigłowiec, robi trzy kursy, już wiemy że coś poszło nie tak. Na szczęście nic się nie stało, widoczność tak siadła, że nie wiedzieli jak zejść ze szczytu i byli gotowi na biwak, ale po nich na szczyt przyszło jeszcze kilka osób, których trudy wejścia na szczyt mocno przerosły i raczej ciężko by im było zejść o własnych siłach do schroniska. Śmigło na trzy rzuty ściąg wszystkich do schroniska Boval, w którym byliśmy dwa dni temu. Następnego dnia spotkamy się przy Diavolezzie. Był to dla mnie jeden z trudniejszy szczytów, całą gamą technik alpinistycznych trzeba było użyć przy jego zdobyciu. Cieszę się, że udało się to przejść, szybko, sprawnie i bezpiecznie